Ale kiedy będziemy ustępowali,
ziemia się zatrzęsie.
(Joseph Goebbels)
W natłoku złośliwych komentarzy, czy wręcz ataków na kondycję polskiego sportu i w ogóle edukacji i wychowania (nie tylko poprzez sport), które przetoczyły się i przetaczają po imprezie zwanej Igrzyskami Olimpijskimi w mieście Londynie, o mało a zaginęła by bardzo krzepiąca informacja dotycząca znaczącego sukcesu naszej reprezentacji olimpijskiej. Otóż według danych angielskiej prasy Polska uzyskała trzecie, a więc medalowe, miejsce w aktywności naszych sportowców we wzajemnym chędożeniu się podczas brytyjskiej imprezy. Dane te uzyskano dzięki bezpośrednim wywiadom z rekordzistami, jak i skrupulatnym policzeniu zużytych podczas igrzysk prezerwatyw (o 50 tys. więcej niż w analogicznym okresie cztery lata temu w Pekinie). Naszą reprezentację wyprzedzili tylko jurni Ukraińcy oraz negrowie (głównie) ze Stanów Zjednoczonych. Jest więc się z czego cieszyć, zwłaszcza, że rej w bzykaniu idei olimpijskiej wodzili przedstawiciele tak bezlitośnie krytykowanej lekkiej atletyki i pływania.
I bardzo dobrze. Przecież i obecne igrzyska, i poprzednie, i w ogóle cała ta humanistyczno-neopogańska hucpa wymyślona przez de Coubertine’a o tyle służyły i służą zasadom kalos kagathos, o ile poprzez zdrowe (albo raczej specyficznie pobudzane) ciało sportowego cyborga potrafiło i potrafi wygenerować odpowiednio wysokie profity dla głównych beneficjentów tej obłudnej rywalizacji – ideologów, organizatorów, producentów (zwłaszcza medialnych), menedżerów, działaczy, urzędasów i wszelkiej maści okołoolimpijskich poputczików. Sama tylko sprzedaż praw dla mediów przyniosła z londyńskiego spędu tzw. Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu 52% zysków, czyli w tym czteroleciu 3,9 miliarda dolarów. Tylko jedna amerykańska sieć NBC zapłaciła za prawa transmisji 2 miliardy dolarów. Kolejne miliardy to haracz, w wysokości 957 milionów dolarów, ze strony tzw. sponsorów – a jednocześnie pierwszych aplikantów do udziału w globalnych profitach, czyli m.in. od takich firm, jak Coca-Cola, McDonald's, Proctor & Gamble, General Electric, Panasonic, Ator, Atos Origin, Dow Chemical Company, Omega, Samsung Electronics and Visa.
Są więc igrzyska i jest pseudoduchowa wyżerka dla hołoty. Jest ona przecież potrzebna i jako kolejna krowa do dojenia kasy i jako wierny tłum wiernych, oddających hołd temu jednoczącemu głupców przesądowi, tej klasycznej w swoim wyrazie nowej świeckiej tradycji. Generowany przez propagandę olimpijską humanocentryczny mistycyzm pełni rolę kulturowego wytrychu, służącego, podobnie jak inne zaśmiecające umysły oszustwa w rodzaju darwinizmu, freudyzmu czy różnych orientalizmów, zsekularyzowanym społeczeństwom za antidotum na zerową transcendencję, pustkę wewnętrzną i intelektualny marazm.
Dobitnym tego przykładem były ceremonie otwarcia i zamknięcia igrzysk na Wyspach. Chwalone przez ograniczone intelektualnie media za oprawę wizualną i muzyczną, warsztat, przesłanie kulturowo-cywilizacyjne, w gruncie rzeczy dopieściły co najwyżej ethos i ścieżki archetypów myślowych braci fartuszkowych. Dla profanów było efekciarstwo, odgrzewany brytyjski rock i pop (z koszmarnym, jak zwykle, Lennonem – i jego jeszcze koszmarniejszym Imagine – czy z wiecznie ożywianym truchłem Fredka Mercurego), sztuczne ognie, balety i taneczna orgietka. Co więksi bufoni mogli ekscytować się obrazami i cytatami z Churchilla, Dickensa, Monty Phytona czy innych tropów brytolskiej dumy. Głębiej poszukujący oczywiście nie mogli spodziewać się nawiązań do najcenniejszych dokonań angielskiej czy brytyjskiej myśli politycznej, społecznej, literackiej chociażby takich tuzów ostatnich czasów jak Chesterton, Belloc, Waugh, Knox, Lewis czy Tolkien. Chociaż metalurgiczny motyw wykuwania kręgów olimpijskich wielu świadomym odbiorcom jednoznacznie kojarzył się z kuźniami Saurona i Sarumana z Władcy pierścieni.
Tak ekscytujący szerokie masy odbiorców motyw pięknego, pogańskiego ognia, wokół którego w kole gromadzi się humanistyczna wspólnota ludzka okazał się nośnym przesłaniem spajającym „mistyczną” klamrą oba przedstawienia. Szkoda tylko, że nie przypomniano przy okazji, że ten produkt zakładów Kruppa, czyli pochodnia z ogniem niesionym przez sztafetę z Olimpii, będąca konceptem samego Josepha Goebbelsa oraz szefa igrzysk berlińskich z 1936 r. Carla Diema, został z całym dobrodziejstwem inwentarza przejęty przez organizatorów pierwszych powojennych igrzysk także w Londynie, w 1948 roku. A również tych następnych. Przez kolejne kilkadziesiąt lat sztafeta oraz sposób zapalenia znicza (czy Londyn pobił Pekin w tej konkurencji?!) urosła do rangi wydarzenia niemal tak ważnego jak same zawody.
Tak więc pogańska, plemienna symbolika w tej światowej imprezie znalazła swoją konkretyzację i twórcze rozwinięcie. Można by rzec, że od czasu olimpiady w Berlinie wykształciły się standardy i formuły kulturowo-estetyczne, w których odnajduje się olimpijska wspólnota. Dotyczy to zwłaszcza twórczości Leni Riefenstahl, której Triumph des Willens i Olympia były i są nadal bezcennym materiałem źródłowym dla twórców i organizatorów imprez aż do londyńskich spektakli AD 2012. Ciut zmieniono tylko symbolikę, bo na oko wpisane w trójkąt, węgielnicę, cyrkiel, kiepsko zakamuflowane „syjonistyczne” logo, kretyńskie, ale znaczące symbolicznie, maskotki, czy wyobrażenia Londynu jako świątyni jerozolimskiej (nawet data rozpoczęcia imprezy pokryła się z żydowskim świętem Tisha B'Av, upamiętniającym zniszczenie tej świątyni), ojciec chrzestny współczesnych olimpiad, czyli niejaki Adolf Hitler, na pewno by się nie zgodził. Z drugiej strony wódz III Rzeszy jeszcze przed samymi igrzyskami w Niemczech słusznie uważał ideę olimpijską za wymysł Żydów i masonów i tylko niezastąpionemu mistrzowi propagandy Goebelsowi mogą dzisiejsi luminarze (albo raczej illuminaci) sportu zawdzięczać, że igrzyska w 1936 r. się odbyły i stały się kamieniem węgielnym dla, co prawda, zdenazifikowanych i „odaryjczonych”, ale strukturalnie tych samych imprez współczesnej ludzkości.
Nie dziwota więc, że współczesne służby dbające o poprawność polityczną, kamuflujące jakiekolwiek powiązania „olimpizmu” z hitleryzmem, propagujące natomiast wszelkie inne, postępowe –izmy, z tępym, zionącym tolerancją fanatyzmem tropią, nie tylko zresztą na olimpiadach, ale także na innych forach sportowych, zwłaszcza piłkarskich, wszelkie rasizmy, faszyzmy, nazizmy, antysemityzmy i oczywiście, co za tym wszystkim stoi, katolicyzmy. Jedną z ofiar reżimu olimpijskiego została na przykład wioślarka (nolens volens) niemiecka Nadja Drygalla, którą zmuszono do wyjazdu z wioski olimpijskiej ze względu na jej „powiązania z neonazistami”. Powodem nie było zachowanie sportsmenki, ponoć też nie jej aryjski, kłócący się z multikulturowmi igrzyskami, wygląd, ale fakt, ze chłopak dziewczyny jest członkiem i lokalnym przewodniczącym nacjonalistycznej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec – Unii Ludowej (NPD-DVU), czyli partii politycznej działającej legalnie na terenie Niemiec. Biały człowiek tego niż zrozumie, ale przemiksowany poprawnościowo Teuton na pewno tak.
Z kolei reprezentantkę Grecji w skoku w dal i trójskoku, Voulę Papachristou, wydalono z igrzysk nie tyle nawet za wpis na twitterze na temat imigrantów z Afryki w Grecji, ale za popieranie jedynej przyzwoitej partii w parlamencie tego państwa – czyli Złotego Świtu.
Natomiast do skandalicznych przeoczeń w czujności rewolucyjnej sił opresyjnych nadzorujących igrzyska londyńskie należałoby chyba zaliczyć nieukaranie, na przykład odebraniem złotego medalu i dyscyplinarnym usunięciem ze wspólnoty olimpijskiej, triumfatorki biegu na 5000 metrów kobiet, Etiopki Meseret Defar, która po przekroczeniu linii mety wyjęła zza koszulki chustę obrazującą Matkę Bożą z Dzieciątkiem Jezus i gorąco dziękowała Bogu za zwycięstwo. Skandal, po prostu skandal i karygodne zaniedbanie przekaziorów medialnych, które nie uciekły z kamerami gdzieś w trybuny (a miały dobry przykład z mistrzostw świata w piłce nożnej w Korei Południowej i Japonii, gdzie po finałowym meczu pokazywano wszystko, oprócz dziękujących Bogu modlitwą za zwycięstwo Brazylijczyków). Podobnie należy potraktować przykład rosyjskiej młociarki Tatiany Łysenko, która po wygraniu swojej konkurencji wzniosła oczy ku niebu i czyniąc znak krzyża krótko się pomodliła. Na szczęście potknięcie niezręcznych operatorów wyprostowała większość agencji prasowych, które słowem nie wspomniały o tych przypadkach, o publikowaniu z nich zdjęć już nie mówiąc.
Z pełną estymą natomiast traktowano podczas tej sportowej pseudoliturgii napakowane sterydami startujące w zawodach humanoidalne brojlery, łamiące kolejne granice „ludzkich możliwości”. Jakby nie patrzeć igrzyska już od dawien dawna są swoistym przeglądem technologii farmakologicznych stosowanych przez zawodników. Wygrywa przede wszystkim nie ten, który pokłada nadzieje, jak wspomniane zawodniczki w Bogu, uczciwym treningu i zaangażowaniu, ale ten, którego specyfiku nie ma jeszcze na liście proskrypcyjnej albo nie udało się go wykryć w organizmie „sportowca”. Nikt z celebrytów sportu (np. koksiarze jamajscy – na tej wyspie rzeczywiście nastąpił wyjątkowy wysyp „talentów”, amerykańscy czy chińscy) nie zostanie złapany na żadnym dopingu, skoro najefektowniejsze rekordy nie kojarzą się już w ogóle z przesłaniem szybciej, wyżej, silniej (citius-altius-fortius), ale przede wszystkim z umiejętnością wypłukiwania organizmu przed testami. A to jest wielka sztuka, zwłaszcza, że lista zabronionych specyfików jest w tej chwili dłuższa od listy olimpijczyków, a z postępem nauki i sportu o wielu specyfikach dowiemy się za następnych kilka lat, jak już będzie „po potokach”, a Usain Bolt et consortes będą wówczas dostojnymi, zamożnymi autorytetami, których osiągnięć nikt nie waży się kwestionować.
I tu może tkwi wytłumaczenie tego niespodziewanego drużynowego sukcesu naszej reprezentacji w olimpijskim bzykaniu. Wiadomo powszechnie, gdzie wsiąkają pieniądze, które nasze społeczeństwo łoży m.in. na utrzymanie reprezentacji olimpijskiej i wszystkich jej przybudówek, czyje kieszenie, portfele i konta są dodatkowo zasilane, kto wygra w przetargu na „wirtualny” sprzęt czy fikcyjne pobyty szkoleniowe. A i ze sponsorami krucho. W każdym razie nie starcza już naszym „trenerom” i „menadżerom” na solidny koks dla podopiecznych i można tylko podejrzewać, że nasi zawodnicy czyści i niewinni jak dziewice konsystorskie zaprezentowali się jak to było widać. Jedyny plus z całego ambarasu to fakt, że nie przeciążone sterydami (oczywiście tymi tańszymi) organizmy biało-czerwonych były w znakomity sposób zdolne do bicia seksualnych rekordów. Chociaż z drugiej strony – jak to robili Ukraińcy i Amerykanie, że byli jednak od nas trochę lepsi. Z pewnością mieli sprawniejszy, nazwijmy to eufemistycznie, sprzęt (nie oszukujmy się – zapewne też stymulowany przez właściwe miksy anabolików) i w pełni profesjonalny PR, czyli taki, który potrafi odwrócić globalną uwagę od spraw istotnych, a skierować ją w pożądaną przez plebs stronę.
Cóż nam więc nam, owemu plebsowi i rechoczącej z takich konceptów gawiedzi, pozostaje czynić? Udawać, że się przejmujemy i dopingować udział naszych oficjeli i tzw. sportowców na tym targowisku próżności, czy po prostu wzorem naszych wesołków z teamu olimpijskiego wszystko to serdecznie pie…lić.
« poprzednia | następna » |
---|