Po blisko 8 latach i dziewięciu miesiącach okupacji, w niedzielę 18 grudnia 2011 r., o godz. 7.30 rano, ostatni amerykański żołnierz opuścił Irak. Trzy dni wcześniej, w czwartek 15 grudnia odbyła się na lotnisku międzynarodowym w Bagdadzie ceremonia, podczas której opuszczono i złożono wojskową flagę. Był to symboliczny akt kończący okupację amerykańską Iraku. Podniosłą uroczystość zepsuł minister obrony USA Leon Panetta, który wypaczając całkowicie prawdę o rzeczywistych konsekwencjach inwazji na Irak próbował nadać jakiś szlachetny sens krwawej hucpie rozpętanej w interesie lobby żydowskiego, naftowego i zbrojeniowego. Kolejne dni w pełni obnażyły, że jego patetyczne wypowiedzi były jedynie łzawym bełkotem, przykrywającym bezsens poświęcenia amerykańskich żołnierzy.
Podczas czwartkowej ceremonii Panetta usilnie przekonywał (pewnie sam nie wierzył w to, co mówi), że amerykańscy żołnierze opuszczają Irak z poczuciem dumy i mogą być pewni, że „ich ofiara pomogła narodowi irackiemu w pozbyciu się tyranii i dała nadzieję na dobrobyt i pokój przyszłym pokoleniom tego kraju”. Nie zważając na fakty przekonywał, że chociaż w Iraku przelano wiele krwi, to jednak nie na próżno, bo – jak relacjonowała jego wypowiedź Polska Agencja Prasowa – „celem był Irak suwerenny i niepodległy, zdolny do samodzielnego rządzenia i dbania o własne bezpieczeństwo”. Jego zdaniem konflikt wart był swej ceny, ponieważ wprowadził Irak na drogę do demokracji.
Bardziej realistycznie dzień wcześniej ocenił rezultaty militarnego zaangażowania USA w Iraku prezydent Barack Obama. Wysoko oceniając „nadzwyczajne osiągnięcia” (chociaż nie wymienił żadnego konkretu) amerykańskich żołnierzy przyznał przynajmniej, że wojna nie zakończyła się zwycięstwem. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Obama był przeciwny wojnie w Iraku.
Jedyne co pozostawiono Irakijczykom, to zrujnowany gospodarczo i zdestabilizowany politycznie kraj, w którym nikt nie może się czuć bezpiecznie. Zaiste, jest to niezwykle wyboista droga do demokracji, czyli tyranii statystyki, gdzie nie mają znaczenia zdrowy rozsądek i przyzwoitość, lecz ubóstwiona większość. Alternatywą dla pozostawianych przez Amerykanów mglistych nadziei jest bolesna rzeczywistość – powszechna bieda, krwawe zamachy, utrwalone konflikty na tle religijnym i politycznym oraz korzystna tylko dla Izraela i architektów Nowego Światowego Ładu trwała dekompozycja Iraku, co zapewnia atrakcyjny i długoterminowy rynek zbytu dla producentów niewyszukanej broni.
Prawdę mówiąc, to nie ma już Iraku, lecz na terytorium określanym technicznie tym mianem jest nie mające, ze względu na sprzeciw Turcji, międzynarodowego uznania państwo kurdyjskie oraz dwa terytoria wyodrębnione według kryterium wyznaniowego, zamieszkałe przez społeczność sunnicką i szyicką. Nie ma już rządzonego twardą ręką, ale stabilnego wewnętrznie Iraku, w którym każdy – jeśli nie wychylał głowy – mógł czuć się bezpiecznie. Nie ma już Iraku, w którym starożytni chrześcijanie mogą cieszyć się wolnością wyznawania swojej wiary. Przeciwnie, iraccy chrześcijanie są terroryzowani i mordowani, a w najlepszym przypadku wypędzani. Z kolei, co było tępione przez „tyrana” Saddama Husajna, społeczności sunnicka i szyicka powróciły do stosowania na dużą skalę zemsty rodowej, mordując się w krwawych zamachach bombowych. Nie ma już Iraku wolnego od terrorystów, których z całą surowością zwalczał Saddam Hussajn, w którym także i cudzoziemcy mogli czuć się bezpiecznie.
Ofiara amerykańskich żołnierzy może i pomogła „narodowi irackiemu” pozbyć się jednego tyrana, lecz wbrew kłamstwom Panetty nie uwolniła kraju od tyranii. Przeciwnie, wzniecona przez Amerykanów destabilizacja spowodowała, że obecnie w Iraku są tysiące małych tyranów, którzy są bardziej dokuczliwi dla lokalnych społeczności niż „tyran” Saddam Husajn. Nastąpiła więc swoista decentralizacja tyranii. I wbrew temu, co mówił Panetta konflikt nie wart był swej ceny ze względu na wprowadzenie Iraku na „drogę do demokracji”, bo jest to droga krwawa, gęsto usłana trupami, a na dodatek droga, która ze względu na cywilizacyjne uwarunkowania na pewno nie prowadzi do demokracji, lecz endemicznego chaosu na wzór Somalii lub nowej tyranii.
Nie ma już Iraku, lecz kocioł w którym nie wiadomo co się upichci. A zupa ta raczej nie ugotuje się na spokojnym płomyku, lecz w huku krwawych eksplozji. Potwierdzenie przyszło szybko. Już cztery dni po wyjściu ostatniego amerykańskiego żołnierza z Iraku załamał się kruchy ład polityczny Iraku. W czwartek 22 grudnia stolicą kraju, Bagdadem, wstrząsnęła seria eksplozji, pociągając za sobą śmierć – według ostatnich danych – co najmniej 72 osób i raniąc ponad 200. Celem ataków byli szyici. Jest to najprawdopodobniej reakcja Sunnitów na inicjatywę szyickiego premiera Iraku Nuriego al-Malikiego, który wydał nakaz aresztowania wiceprezydenta, sunnity Tarika al-Haszimiego, pod zarzutem organizowania zamachów na przedstawicieli rządu. Interesujące jest, że Haszimi, jak informował w środę „Washington Post”, zabiegał o porozumienie między sunnickimi, a szyickimi przywódcami Iraku. Jeszcze ciekawsze jest, że Maliki podjął swoją akcję kilka dni po powrocie z Ameryki, gdzie został przyjęty przez prezydenta USA Baracka Obamę, który chwalił go za utworzenie „najbardziej inkluzywnego rządu” w historii Iraku. „Washington Post” nie ma wątpliwości, że „wybór momentu” na oskarżenie wiceprezydenta, jak i medialna forma, w jakiej przedstawiono zarzuty są „ewidentnie politycznym” zagraniem. Ponadto Maliki zażądał od parlamentu głosowania w sprawie wotum nieufności dla sunnickiego wicepremiera Saliha al-Mutlaka, na co sunniccy deputowani i ministrowie zareagowali zawieszeniem prac, co grozi upadkiem rządu Malikiego. Do ostatnich działań powiązanego z Iranem szyickiego premiera trzeba doliczyć też trwającą od kilku tygodni akcję aresztowania lokalnych liderów sunnickiej społeczności. Jest więcej niż prawdopodobne, że czwartkowa seria zamachów jest starannie przygotowaną odpowiedzią sunnitów na wrogie im inicjatywy szyickiego premiera. Amerykański porządek przetrwał więc w Iraku zaledwie cztery dni. I to jest prawdziwą miarą sukcesu amerykańskiej okupacji Iraku, a nie uwłaczający elementarnej inteligencji bełkot ministra obrony USA Leona Panetty.
Kilka dni przed opuszczeniem Iraku przez Amerykanów kierownictwo irackie przedstawiało wycofanie wojsk amerykańskich jako nowy początek suwerennego Iraku. Nie wiadomo tylko było, w jakim kierunku podąży kraj. W czwartek uzyskaliśmy na to pytanie częściową odpowiedź – pozostawiony przez Amerykanów porządek okazał się iluzją, w całej okazałości pokazującą klęskę Amerykanów, przy jednoczesnym sukcesie Izraela.
Wbrew temu, co pisała kilka dni temu brytyjska prasa dzisiejszy Irak nie jest lepszy od tego sprzed 2003 roku. Chociaż w kraju tym jeszcze panuje wolność słowa, to jednak krew Irakijczyków leje się szeroką rzeką. Jeśli premier Maliki będzie konsekwentny, likwidacja zainstalowanych w Iraku przez Amerykanów wynalazków w postaci wolnych mediów i elementów demokracji prezydencko-parlamentarnej oraz powrót scentralizowanej tyranii będzie kwestią niedługiego czasu. I dobrze, może nie będzie demokracji (tyranii większości), ale przynajmniej kraj znowu będzie bezpieczny. Jeśli na dodatek tyran będzie kochać Amerykę i Izrael, będzie całkowicie bezpieczny, bez względu na to, co będzie wyprawiać.
Według oficjalnych danych, w wojnie w Iraku zginęło prawie 4,5 tys. żołnierzy amerykańskich, a ponad 32 tys. zostało rannych. Konflikt pochłonął też życie 100 tys. Irakijczyków, chociaż według wielu ekspertów liczba ta może być mocno zaniżona. Czy warto było ponieść te ofiary? W tym kontekście warto przypomnieć, że agresji na Irak dokonano pod pretekstem posiadania przez ten kraj broni masowego rażenia. W chwili ataku żadnych innych zarzutów nie podnoszono. Oczywiście Irak takiej broni nie posiadał, ale inne „argumenty” nie wchodziły w grę. Jednakowoż jakieś „argumenty” trzeba było mieć, zwłaszcza już po podboju Iraku. Wymyślono więc na poczekaniu, że agresja miała na celu uwolnienie Irakijczyków od „tyrana”, który popierał terrorystów (co zresztą było ewidentnym kłamstwem) i zaprowadzenie w Iraku demokracji.
I nie jest prawdą, jak pisał niedawno „New York Times”, że inwazji dokonano na podstawie „zmanipulowanych informacje wywiadowczych”. Manipulacji tej dokonano z premedytacją, mając pełną świadomość braku broni masowego rażenia w Iraku. Ale przecież prawda i elementarna uczciwość nie miały tutaj żadnego znaczenia. Rzeczywiste intencje agresorów były całkiem prozaiczne. Otóż architektami strategii wojny przeciwko Irakowi byli tzw. neokonserwatyści, której osnową polityki bliskowschodniej jest oś Stany Zjednoczone-Izrael. W polityce zagranicznej USA reprezentują oni interesy Izraela, zaś wewnętrznej przemysłu zbrojeniowego i lobby naftowego. Trwała dekompozycja Iraku jako suwerennego i skonsolidowanego państwa oraz astronomiczne zyski amerykańskich i izraelskich koncernów zbrojeniowych i paliwowych świadczą, że to są prawdziwi i chyba jedyni beneficjenci agresji na Irak. Za to przelewali krew nie tylko amerykańscy, ale też polscy żołnierze.