Opisy Schencka są tak drastyczne, że mogą wydawać się nieprawdopodobne. Zostały one jednak w większości potwierdzone przez historyków. Choćby relacja o zbrodni dokonanej na Woli w ochronce dla prawosławnych dzieci, gdzie Niemcy zatłukli kolbami około pięciuset maluchów. W trakcie pacyfikacji polowego szpitala na Starym Mieście, gdzie Polacy opiekowali się również rannymi Niemcami, dirlewangerowcy wymordowali wszystkich polskich pacjentów. Ranni Niemcy błagali rodaków, by darowali życie Polakom, niestety – bez skutku. Oszczędzono tylko pielęgniarki i lekarza, których jednak później spotkał znacznie gorszy los.
Oskar Dirlewanger urodził się 26 września 1895 r., a zmarł [sic!] 7 czerwca 1945 r. Istotę jego egzystencję stanowiła wojna. Same działania zbrojne zabrały mu siedemnaście lat, a więc jedną trzecią całego życia. Był cztery razy ranny, w tym raz w głowę (w wyniku postrzału miał odsłonięte mózgowie).
Już w roku 1920 i 1921 był skazany na niewielką karę więzienia za ukrywanie broni. W 1923 r. wspierał pucz NSDAP w Monachium – wysłał tam pancerne formacje policji. W 1934 r. został skazany na dwa lata więzienia za odbycie stosunków seksualnych z czternastoletnią ochotniczką z Czerwonego Krzyża. Dirlewanger tłumaczył się wówczas, że dziewczyna powiedziała mu, że jest pełnoletnia.
Mimo wszystko walka nie była jego jedynym życiowym zajęciem. W 1919 r. studiował na politechnice w Monachium, by następnie przenieść się do Frankfurtu, gdzie sześć semestrów spędził studiując ekonomię oraz prawo. Swoją edukację skończył jako doktor nauk politycznych.
Miał opinię inteligentnego i odważnego do szaleństwa. Był odznaczony Krzyżem Żelaznym w czasie I wojny światowej. Te informacje nie mówią jednak całej prawdy o jednym z największych ludobójców, jakich znał świat. Był on bowiem także wyjątkowym sadystą, dla którego okrucieństwo nie miało granic. Kryminalna przeszłość nie przeszkodziła jednak Dirlewangerowi w późniejszej karierze. Wręcz przeciwnie – psychopatyczna osobowość pomogła mu w szybkim awansie. Dowodzona przez niego jednostka wszędzie pozostawiała po sobie niezliczone ofiary gwałtów, mordów i rabunków.
W 1940 roku powierzono Dirlewangerowi sformowanie karnej jednostki złożonej z niemieckich kryminalistów. Z końcem tego roku został on wysłany do szkolenia wojskowego więźniów skazanych na kłusownictwo. Szkolenie to miało charakter selekcyjny – spośród 80 wybrano pięćdziesięciu pięciu rekrutów do przygotowywanej jednostki. Średni ich wiek wynosił około 30 lat. Do zadań jednostki należało tropienie partyzantów, kontrolowanie ludności cywilnej oraz zwalczanie czarnego rynku.
Akcją pilotażową brygady Dirlewangera była akcja na Białorusi (luty 1942 – lipiec 1944). Operacja „Bamberg” polegała na przeczesywaniu terenu oraz zwalczaniu partyzantów. Działania te polegały głównie na tym, że dirlewangerowcy otaczali wioskę, spędzali wszystkich mieszkańców do stodoły, którą następnie podpalali. Byli też chwaleni za wynalezienie nowego sposobu na wykrywanie min. Polegał on na zgromadzeniu mieszkańców wiosek razem, by następnie kazać im iść zwartym szykiem przez zaminowane pole. W ten sposób ludzi ci detonowali miny zostawione przez nieprzyjaciela. Podczas tej operacji zginęło w ten sposób od dwóch do trzech tysięcy mieszkańców białoruskich wiosek. Z inicjatywy brygady spalono przynajmniej dziesięć wsi. Najprawdopodobniej dwa tysiące mieszkańców spalono żywcem w stodołach. Jeden ze świadków tych wydarzeń mówił, że pewien żołnierz wrzucił ze śmiechem czternastoletnie dziecko do ognia. Do innych działań należało bicie batem oraz zastrzyki ze strychniny, które prowadziły do śmierci w strasznych konwulsjach. Są relacje świadków mówiące o tym, że Dirlewanger osobiście wyrwał kobiecie niemowlę i rzucił je w ogień.
Sama akcja zakończyła się – według ocen przełożonych – pełnym sukcesem brygady. Stwierdzono, że „bardziej niż jakakolwiek inna jednostka, nadaje się do walki z partyzantami w trudnym terenie”. Wtedy też oddział został wzmocniony liczebnie. Uczestniczył także w kilku innych operacjach. Mniej więcej w jednej na miesiąc. Wiele z nich kończyło się masowymi egzekucjami – likwidowano getta m.in. w Baranowiczach i Lidzie.
Od roku 1943 jednostka została wzmocniona kontyngentami przestępców innego rodzaju. Były to indywidua określane mianem, z których najłagodniejsze to „aspołeczne” czy „zawodowi kryminaliści”. Byli to ludzie skazywani za zabór mienia, napaść na ludzi (także ze skutkiem śmiertelnym). Miejsce w jednostce znalazły także osoby „słabiej rozwinięte intelektualnie”, „lekko upośledzone” oraz „psychopaci”. Kadra jednostki była całkowicie pozbawiona morale i dyscypliny, ale Dirlewanger poradził sobie i z tym problemem. Aby utrzymać porządek, był dla swoich ludzi równie bezwzględny jak dla wrogów. Podczas natarcia jechał w czołgu i strzelał w plecy tym, którzy jego zdaniem poruszali się zbyt opieszale. Co czwartek urządzał pokazowe egzekucje – kazał wieszać jeńców i swoich podkomendnych, którzy akurat czymś mu się narazili. Dla ludzi Dirlewangera sprawa była jasna: idziesz do ataku, być może przeżyjesz, nie chcesz iść, zginiesz na pewno.
Dirlewanger i jego ludzie wyróżniali się szczególnymi "osiągnięciami". Wielokrotnie różni dowódcy niemieccy interweniowali u szefa SS Heinricha Himmlera, by odwołał jednostkę z ich terenu, z uwagi na jej nieporównywalną z niczym brutalność. Okrucieństwo dirlewangerowców robiło wrażenie nawet na innych zbrodniarzach wojennych. Na przykład obergruppenführer SS Hermann Fegelein (ożenił się z siostrą partnerki Adolfa Hitlera, Ewy Braun) tak opisywał swemu wodzowi ludzi Dirlewangera: "Mein Führer, to prawdziwe bydlaki". "Doktor Potwór" miał jednak potężnych protektorów, cieszył się sympatią samego Himmlera, a także generalnego gubernatora okupowanej Polski, Hansa Franka. Według nich znakomicie wywiązywał się ze swojego zdania, którym była "eliminacja bandytów", czyli wrogów III Rzeszy.
W sierpniu 1944 roku brygada Dirlewangera, wzmocniona dodatkowymi kilkuset kryminalistami, została skierowana do pacyfikacji Powstania Warszawskiego. Straciła wówczas minimum dwa tysiące osiemdziesięciu trzech ludzi. Wpływ na straty miała też decyzja zastępcy jednostki, który zainicjował strzelanie do ludzi wycofujących się podczas walki. Wtedy zaczęła się fala dezercji, za którą oczywiście karano śmiercią. Według maksymalnych szacunków z jednostki uciekło około sześciuset trzydziestu żołnierzy, co stanowiło od 5 do 10% stanu liczbebnego brygady.
Skierowany na Wolę oddział zasłynął z ogromu zbrodni popełnionych na ludności cywilnej Warszawy. Członkom formacji, którzy w walce z Polakami zasłużą na Krzyż Żelazny II klasy, obiecano po zakończeniu wojny wolność. W składzie brygady znaleźli się też tak zwani hiwisi, czyli sowieccy jeńcy, którzy w zamian za darowanie życia przeszli na stronę Niemców. Inna sprawa, że jednostka była wyjątkowo źle zaopatrzona. Nie miała nowoczesnej broni i amunicji, nie brakowało jej tylko alkoholu. Zamroczeni wódką, słabo wyszkoleni i wyekwipowani degeneraci, gnani przez swojego dowódcę do nieskoordynowanych ataków na polskie barykady, ponosili kolosalne straty, które szybko uzupełniano kolejnymi skazańcami. Jeśli odnosili jakiekolwiek sukcesy, to tylko w sytuacjach, gdy pędzili przed sobą ludność cywilną z okolicznych domów, w charakterze żywych tarcz. W ten sposób opanowali wiele barykad, gdyż polscy żołnierze w takich sytuacjach wycofywali się bez walki.
Skala zbrodni Dirlewangera i jego hord znana jest między innymi dzięki relacji Mathiasa Schencka, z pochodzenia Belga, przymusowo wcielonego do Wehrmachtu. Był on saperem szturmowym, który torował zwyrodnialcom drogę podczas ich ataków, wysadzając drzwi, bramy i inne przeszkody. Pod koniec wojny życie uratowała mu polska rodzina, która przygarnęła go po tym, jak złamał nogę, uciekając przez czerwonoarmistami. Gdy szczęśliwie wrócił do domu, postanowił dać świadectwo zbrodni popełnionych przez esesmanów w czasie powstania. – Za każdym razem, kiedy szturmowaliśmy piwnicę, a były w niej kobiety, dirlewangerowcy je gwałcili, często nie wypuszczając broni z rąk – wspominał.
Opisy Schencka są tak drastyczne, że mogą wydawać się nieprawdopodobne. Zostały one jednak w większości potwierdzone przez historyków. Choćby relacja o zbrodni dokonanej na Woli w ochronce dla prawosławnych dzieci, gdzie Niemcy zatłukli kolbami około pięciuset maluchów. W trakcie pacyfikacji polowego szpitala na Starym Mieście, gdzie Polacy opiekowali się również rannymi Niemcami, dirlewangerowcy wymordowali wszystkich polskich pacjentów. Ranni Niemcy błagali rodaków, by darowali życie Polakom, niestety – bez skutku. Oszczędzono tylko pielęgniarki i lekarza, których jednak później spotkał znacznie gorszy los.
Oto bezpośrednia relacja Schencka:
"Wdrapaliśmy się z kolegą po gruzach, żeby zobaczyć, co się dzieje. Żołnierze wszystkich formacji: Wehrmacht, SS, kozacy od Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend; gwizdy, nawoływania. Dirlewanger stał ze swoimi ludźmi i śmiał się. Przez plac pędzili pielęgniarki z tego lazaretu, nagie, z rękami na głowie. Po nogach ciekła im krew. Za nimi ciągnęli lekarza z pętlą na szyi. Miał na sobie kawałek szmaty, czerwonej, może od krwi, i kolczastą koronę na głowie. Szli pod szubienicę, na której kołysało się już kilka ciał. Kiedy wieszali jedną z sióstr, Dirlewanger kopnął cegły spod jej nóg. Nie mogłem na to patrzeć. Pobiegliśmy z kolegą do kwatery, ale na ulicach kozacy Kamińskiego pędzili cywilów. (...) Obok upadła Polka w ciąży. Jeden z kozaków zawrócił i zdzielił ją pejczem. Próbowała uciekać na czworakach. Stratowali ją końmi".
W czasie powstania Dirlewanger czuł się jak ryba w wodzie. Z dumą meldował Himmlerowi o swoich kolejnych "sukcesach". Widocznie na przełożonych jego raporty zrobiły duże wrażenie, gdyż 30 września 1944 r. otrzymał Krzyż Rycerski, a w październiku Hans Frank wydał na cześć "bohatera" uroczysty obiad na Wawelu.
Po stłumieniu powstania oddział Dirlewangera skierowano do pacyfikacji powstania na Słowacji.
W lutym 1945 roku brygada rozrosła się do rozmiarów dywizji (36. Dywizja Grenadierów SS "Dirlewanger"), ale sam jej patron nie zdążył nacieszyć się dowództwem, gdyż został, po raz dwunasty, ranny i odesłany na tyły. Jego następca nie potrafił utrzymać dyscypliny i został przez swoich podkomendnych zlinczowany.
Wkrótce po zakończeniu wojny, na początku czerwca 1945 roku, Dirlewangera zatrzymano we francuskiej strefie okupacyjnej i osadzono w areszcie. 7 czerwca znaleziono w celi jego zmasakrowane zwłoki. Prawdopodobnie został pobity na śmierć przez pilnujących go polskich żołnierzy, służących w armii francuskiej, choć oficjalnie nigdy nie potwierdzono tej informacji.
Szacuje się, że oddział Oskara Dirlewangera zamordował około stu tysięcy ludzi, głównie w Polsce i na Białorusi. Była to formacja, którą trudno nazywać wojskiem. Jej członkowie nie nosili dystynkcji, mieli jedynie naszywki z godłem formacji (dwa skrzyżowane karabiny i granat) oraz dwie błyskawice na kołnierzach. Oprócz niesłychanej brutalności, ich cechą rozpoznawczą był niechlujny wygląd, wieczny stan upojenia alkoholowego oraz bardzo niski poziom wyszkolenia.
Żaden z członków zbrodniczej brygady nie odpowiedział przed polskim sądem za swoje czyny, gdyż władze PRL oraz RP nigdy nie zabiegały o ich wydanie.
Członkowie jednostki, którzy przeżyli, oceniali Dirlewangera bardzo pozytywnie. Nadali mu nawet przydomek „Gandhi”. Mówili o nim, że jest człowiekiem prawym, uczciwym, o wielkiej odwadze i autorytecie. Co ciekawe, niektórzy żołnierze nie wierzyli w śmierć swojego dowódcy i zamierzali szukać go w Egipcie, dokąd podobno wyjechał.