Coitus bestiarum

środa, 24 marca 2010 22:55 H. P. Gameboy
Drukuj
Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Tags: Publicystyka | Sapienti sat!

Jest – inaczej jak chce znany song – szósta nad ranem, koniec marca. Warszawskie metro. Scenografia wydarzeń ponura i dołująca jak z filmów włoskiego neorealizmu lub – opatrzonych wesołkowatym komentarzem – obrazków Polskiej Kroniki Filmowej z lat 50. i 60. ubiegłego wieku. W ciżbie ludzkiej atmosfera duszna słabo kamuflowaną złością, stłumionymi emocjami i estetycznym dyskomfortem. W momencie, gdy przez otwierające się drzwi pociągu uderzył mnie po zaspanych oczach zawieszony na stacji banner wypełniony kobiecą golizną, a reklamujący coś, co się nazywało Partią Kobiet, poczułem się niczym bohater Miasta kobiet Felliniego, w sennej kolejowej wizji analizujący własną życiową topografię erotyczną. Z jedną wszakże różnicą – tam, zgodnie z czytelną, freudowską symboliką, główny wątek akcji zaczynał się z chwilą wjazdu pociągu do tunelu; tu, mimo że w tunelu byłem cały czas, i to zarówno w otoczeniu kobiecości namacalnej, jak i plakatowej, o żadnych perwersjach umysłu nie mogło być mowy. Próbowałem jeszcze ratować sytuację przywołując, stworzone niegdyś, rozróżnienie na kobiety, które się kocha i baby, które należy zwalczać – ale było już za późno. Strumień świadomości – mimo skołatanej głowy i miażdżonych członków - przywołał skojarzenia i reminiscencje godne sexualnego outsidera.

Tak się bowiem zdarzyło, że stałem w tym najszybszym w stolicy środku komunikacji ściśnięty przez nie wiedzieć czemu agresywny w swej bierności tłum niemal samych kobiet. W drugim końcu wagonika ledwo dyszał w podobnych katuszach drugi przedstawiciel rodu męskiego, trzeciego z trudem namierzyłam – nie do wiary – na miejscu siedzącym. Ale nie było czego zazdrościć – chłopina wprasowany między dwie dorodne matrony po prostu dogorywał, nie mogąc nawet poprawić nasuwający się na oczy beret. Podejrzewałem, że jego stacja już dawno minęła, a on po prostu nie był wstanie wydostać się z kleszczy, zwłaszcza że i nad jego głową w ponurym gniewie pochylała się całkiem pokaźna liczbowo reprezentacja undergrounowego feminizmu. Jedna z jego przedstawicielek rozpostarła nad spanikowaną fizjonomią biedaka tabloid, także reklamujący babską partię, dowodzącą tym razem, że Polska jest kobietą. Wyczyniając w ciżbie ekwilibrystyczne popisy udało mi się zapoznać z wytłuszczonymi tezami programowymi organizacji, zerkając przez ramię właścicielce periodyku.

Jezus, Maria! – uświadomiłem sobie w przebłysku grozy po krótkiej lekturze – jestem otoczony niczym generał Cambronne pod Waterloo i nie mogę się nawet odszczekać się w jego stylu, bo uznany zostanę za nieresocjalizowanego chama. A z tym nie przejdę do historii – w każdym razie nie tej pisanej dzisiaj. Muszę chyba niczym Huxley’owski humanoid polubić swoje nieuniknione przeznaczenie społeczne. Tortury w metrze były tego aż nazbyt odczuwalną prefiguracją. I nic się w tej materii nie zmienia od zarania moich osobistych dziejów. Przy przyjściu na świat, ponoć odbierała mnie lekarka, a w około były same pielęgniarki, siostry położne, salowe; ojców wówczas nie wpuszczano na sale porodowe. W przedszkolu jak się trafił facet, to ten od wkręcania żarówek. A najfajniejszą zabawą koedukacyjnej grupy, kierowanej oczywiście przez panie, były melodeklamacje o pieczeniu ciasta czy zmywaniu naczyń. W podstawówce i liceum też prawie same nauczycielki. Jeżeli już znalazł się oryginalny historyk, czy polonista, dziwnym trafem dyrektorka szkoły (bo nie dyrektorów nie doświadczyłem) szybko pozbywała się niedopasowanego osobnika. Za to na zajęciach praktyczno-technicznych intensywnie kontynuowany był trening przygotowywania domowych posiłków, szydełkowania i cerowania skarpetek. Na studiach – widać taki już mój los – też nie dane mi było zaznać choć odrobiny zmaskulinizowanego klimatu. Nasza grupa na warszawskiej polonistyce liczyła ponad dwadzieścia osób, w tym – uwaga – trzech facetów, chociaż w praktyce to było nas zdolnych do męskich zachowań jedynie dwóch. I tylko my dwaj jako jedyni z całego roku, ale to już z innych powodów, zostaliśmy powołani do peerrelowskiego jeszcze wtedy wojska. Tam – cytując nieśmiertelnego Haška – rzeczywiście można było upajać się „szlachetnym uczuciem męskiej przyjaźni”, ale jak nie tak dawno powołano mnie na szkolenie rezerwy, w mojej saperskiej jednostce dominowały już panie porucznik, panie kapitan, panie major i oczywiście pani psycholog, lecząca nadwyrężone służbą osobowości młodego wojska. Idąc dalej – cała tzw. kariera zawodowa – jak nie panie redaktorki (rzecz jasna naczelne), to reprezentantki korpusu służby cywilnej (oczywiście dyrektorki). Jak się trafił facet, to bywał z zasady bardziej zniewieściały niż przewidywałyby to najbardziej restrykcyjne tezy programowe Partii Kobiet.

Przecież dorastając, będąc wychowywanym i edukowanym w takim otoczeniu po prostu nie sposób zostać prawdziwym mężczyzną w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Jakże profetycznie brzmią teraz słowa słynnego songu Jana Pietrzaka Gdzie ci mężczyźni? Jeszcze nasi ojcowie, czy tym bardziej dziadowie nie dotykali się do dzieci do momentu aż mogli je zacząć uczyć jazdy konnej i strzelania z łuku. Potrafili obsztorcować wracającą z długich zakupów połowicę za to, że przez pół dnia nie było nikogo, kto by zrobił im herbatę. Był czas, kiedy z grupą znajomych z zazdrością patrzyliśmy na związek naszego kolegi z Lublina z Polką z Ukrainy. Gdy zdarzyło mu się przez przypadek otworzyć lodówkę, dziewczyna wpadała w rozpacz, że nie odgadła zamiarów Pana i Władcy i nie uprzedziła go przygotowując posiłek czy kawę. Ale niestety – po przenosinach na polską stronę, panujące w naszej ojczyźnie liberalne trendy zepsuły i tę wartościową kobietę – podobno niedawno ktoś widział Konrada trzepiącego dywany!

Byłbym skłonny nawet zgodzić się z głównym przesłaniem Partii Kobiet – że „Polska jest kobietą”. Z pewną jednak modyfikacją. Polska stała się kobietą i można tylko dyskutować, kiedy proces hermafroidyzacji się rozpoczął. Czy po 1989 r. i otworzeniu się na zdobycze i mutacje cywilizacji Zachodu, czy po 1945 r., kiedy to, wcale nie parafrazując tytuł wspomnień jednego z ówczesnych opozycyjnych do komunizmu polityków, Polska została zgwałcona, a może stało się to z chwilą ostatniego rozbioru czy też upadku idei królewskiej w momencie wprowadzenia wolnej elekcji. Skończyły się wówczas męskie, zdobywcze zachowania naszego państwa, przestano się nas bać – zaczęto zniewalać i poniżać. Jedyna broń, jak nam na następne lata i wieki pozostała, to wieczne narzekania, swary, zrzędzenia i pretensje – czy w końcu wszystkie te romantyczne miazmaty, które powodowały, że sami wystawialiśmy tyłki do bicia i nie tylko, aby później czynić z tego martyrologię i żalić się całemu światu. Zatraciliśmy oryginalność, po kobiecemu małpując mody postępowego świata, organizując w rytmie I Will Survive parady na platformach, zakładając żołnierzom kolorowe apaszki, a barwy i symbolikę starych piłkarskich klubów zastępując fioletowo-różową pstrokacizną zaprojektowaną przez „kreatorogejów”. Jeżeli w ciągu całego ubiegłego wieku udało się wprowadzić do społecznego obiegu takie pojęcia jak kobieca krytyka literacka, kobieca filozofia, kobieca socjologia, parlamentarna grupa kobiet, o innych kuriozach już nie wspominając, to rzeczywiście Polska jest kobietą.

– Ale nie moją kobietą, ale nie moją Polską – prawie że wykrzyczałem przepychając się do wyjścia na stacji docelowej. Na peronie tłum kobiet, na schodach także. - Odetchnę na górze – pomyślałem. Niestety, już przy samym wyjściu ze stacji znowu wyrósł przede mną banner z golaskami. Wtedy zrozumiałem – Polska nie jest kobietą, Polska wciąż, niestety, pozostaje babą. Zdesperowany wyjąłem służbowy pisak i nabazgrałem ku…, ku pokrzepieniu serc, sięgając jak najwyżej – a wypadło to prawie idealnie na stopie ponoć znanej i cenionej literatki – Quo vadis, femina?