Witamy w Kinderlandzie! (reminiscencje i projekcje wyborcze)

środa, 24 marca 2010 22:39 Euzebiusz Pogromczyk
Drukuj
Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Tags: Publicystyka | Sapienti sat!

 

Jest taki obraz Williama Hogartha  Pochód triumfalny wybranych posłów. Ten znany XVII-wieczny malarz, rysownik i satyryk zawarł w tym jednym dziele sztuki chyba całą myśl krytyczną, która w przeciągu kilku ostatnich wieków definiowała pojęcie i praktykę demokracji. Sportretowana celebra zwycięskich torysów, fizjonomie (albo jeszcze lepiej fizjognomie) oraz zachowane tłoczącego się wokół nich elektoratu, mimo dystansu kilku stuleci, nieodparcie nasuwają skojarzenia z zakończonym mniej więcej trzy lata temu w naszym kraju przyspieszonym rytuałem wyborczym.

Widok sprzed jednego z lokali wyborczych w stolicy kraju, w dzielnicy, gdzie zdeklarowane sympatie ideowe idą w parze z pochodzeniem rodzinno-cywilizacyjnym jej mieszkańców, nasuwał niewesołe porównania z konkretyzacją angielskiego wizjonera. Goniący, jak nigdy, do urny tłum, popędzający się nawzajem sąsiedzi, młodzież w t-shirtach z boskim Che, obnosząca się ze swoim wyborem jeszcze na ulicy, gromady ciotek rewolucji w różnym wieku z zaciśniętymi zębami oblegające wywieszone listy i przypominające jedna drugiej, na jakiego konia postawić, zakorkowane podjazdy dla samochodów przez, w pośpiechu wracających ze skróconego weekendu, zdeklarowanych pasjonatów demokratycznej liturgii. W tłumie dał się poznać, zwłaszcza przez noszony od dwudziestu lat ten sam porozciągany sweter z poprzedniej epoki i nieogoloną facjatę, znany w środowisku krytyk literacki. Autorytet ten, jak puklerz niósł przed sobą i wymachiwał pozdrawiając znajomych „braci w wierze” egzemplarz jakiejś książki. Mimo zniszczonej, pamiętającej pewnie jeszcze lata sześćdziesiąte okładki, można było odczytać i jej tytuł i nazwisko autora.

I wszystko stało się wtedy jasne. Jakby na to nie patrzeć, w starciu naszych torysów z wigami, tradycjonalistów z liberałami, zwyciężył niejaki pan Gombrowicz, literat, z którym tak czule obnosił się wspomniany krytyk, ale przede wszystkim bohater kilkumiesięcznych sporów światopoglądowych o obecność jego prozy w kanonie lektur szkolnych. Co ciekawe, linia podziału w sporze o przyswajanie dzieł autora Ferdydurke przez dzieci i młodzież szkolną, nie przebiegała według układu koalicja-opozycja. Pęknięcie nastąpiło na osi ideowej (jak zwał, tak zwał) postęp-tradycja, a precyzyjniej Gombrowicz – Sienkiewicz. I w tym starciu gigantów zwyciężył świat wykreowany przez argentyńskiego emigranta. Gombrowiczowska „synczyzna” zepchnęła z piedestału Sienkiewiczowską „ojczyznę”, nowa religia – jak nazywał wypracowaną przez siebie formę pisarz – sprawdziła się przy urnach, zjednoczyła Ciumkałów, Syfonów, Miętusów, całe rodziny Młodziaków przeciwko Zbyszkowi z Bogdańca, pułkownikowi Michałowi Wołodyjowskiemu, czy rodzinom Janów Skrzetuskich. 

Krótka, bo ledwie kilkunastoletnia obecność w świadomości edukowanej młodzieży, utworów Gombrowicza na listach lektur szkolnych, wychowała całe zastępy uciekinierów z ojczyzny. Dała kolejny oręż do ręki inteligentom (lub ludziom chcących uchodzić za takowych), uzupełniając o pocisk dużego kalibru dotychczasowy arsenał  - składający się m.in. z pewnej opiniotwórczej gazety, kilku tygodników i miesięczników pochodnych od niej ideowo, filmów, które należy oglądać, muzyki, której należy słuchać; w pakiecie są też poglądy, jakie należy wyznawać. Mantra i moda środowiskowa przekazywana z pokolenia na pokolenie, obejmuje też autora Kosmosu. „– Jak będzie syn, to dostanie na imię Witold, jak córka – Gombrowicz” – to powiedzenie, modne niegdyś wśród studentów polonistki żyjących i myślących „Gombrowiczem”, nic nie zatraciło na aktualności. Jest tak samo celne, jak celne są motywy preferencji wyborczych ludzi ze środowiska, może być tak samo szokujące dla”frakcji sienkiewiczowskiej”, jak w starych dobrych czasach bulwersowało przyznanie prawa wyborczego kobietom. I nie jest już nawet specjalnie ważne, że pewna znana dziennikarka (oczywiście z kultowej gazety), jedna z najgorętszych obrończyń pozycji pisarza w kanonie lektur, za cholerę nie mogła sobie, publicznie zapytana, przypomnieć imion głównych bohaterów Ferdydurke czy Trans-Atalntyku, nie jest też istotne, że druga mądrala – tym razem z telewizji – za nic nie mogła skojarzyć, że w tym drugim z tych przeznaczonych dla młodocianych odbiorców utworów aż roi się od wszelkich „analizmów” (łącznie z malowniczym opisem fistingu). Ważne, że tryumfująca młodzież odesłała ramoty Sienkiewicza do intelektualnego lamusa. Liczy się podana przez zwycięskie autorytety prawda. Bo przecież ona zawsze zwycięża, albowiem zawsze to, co zwycięża jest prawdą.

A zwyciężyła właśnie Gombrowiczowska „gęba” - przyprawiona została i jednej i drugiej stronie sporu (można powiedzieć, że w pewien sposób je zjednoczyła). Gęba jakże przypominająca Hogarthowskie karykatury z Pochodu triumfalnego..., czy warszawskich elekcyjnych nomadów. W wizerunku bałwana demokracji, któremu periodycznie hołd oddaje kilkadziesiąt procent populacji ponoć zdrowych rodaków, bez zażenowania rozpoznają się spadkobiercy „synczyzny”. A z perspektywy oszańcowanego Kinderlandu mogą pokonanym dinozaurom powtórzyć za Aleksandrem II - „Żadnych złudzeń, panowie”. Dziesięcioleci nieraz potrzeba, niekiedy kilku pokoleń, aby naród wspiął się na odpowiedni poziom moralny i tylko kilku lat, aby z niego spadł. Żeby naszprycować się Gombrowiczem czasem wystarczy tylko jedna lekcja w liceum.