Kochajmy się (jedni na drugich)

środa, 24 marca 2010 15:32 Ebenezer Cooke
Drukuj
Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Tags: Publicystyka | Sapienti sat!

Optymizmem powiało w mroźne lutowe dni, kiedy dotarła do nas, podobnie jak w roku poprzednim, za pośrednictwem agencji światowych informacja, że niektóre kraje arabskie zabroniły jakiejkolwiek formy celebrowania dnia 14 lutego, a tym bardziej produkowania wszelkich duperelek i gadżetów nawiązujących do zimowych wybryków mniej lub bardziej spełnionych par. Są więc w skali globalnej enklawy, od których, mimo różnic kulturowych, cywilizacyjnych, religijnych, nasze wszelkie autorytety, a przede wszystkim władza ustawodawcza i wykonawcza, mogą brać przykład, jak należy po męsku i zdecydowanie działać w sprawach budzących relewantny niesmak i relatywne wątpliwości.

Prawdopodobnie zjawisko powszechnej afirmacji miłości (vide: realcje z polskiego parlamentu ukazujące gromady posłów obdarowujące się prezentami o specyficznym zabarwieniu) nie zapisze się w dziejach kultury tak, jak stało się to z archetypami uczucia Orfeusza i Eurydyki, Tristana i Izoldy, Romea i Julii, Heloizy i Abelarda, Don Kichota i Dulcynei, Robinsona Crusoe i Piętaszka, Pan Tadeusza i Zosi/względnie Telimeny. Różowe gadżety, już pomijając ich mertykalną teleologię, zabijają autentyczny indywidualizm, dramatyzm, erotyzm, czy nawet perwersyjność ludzkich uczuć (wyobraźmy sobie tych parlamentarzystów jako prawdziwych mężczyzn lub zmysłowe kobiety). Największy erotoman, nawet gawędziarz, staje się tego dnia cienko piszczącym eunuchem. Zdrową reakcją naturalnie zakochanych, czy pragnących tego uczucia osobników, powinno być totalne zignorowanie uniwersalnego miłosnego bełkotu. Odrzucenie tego miałkiego, uspokajającego, cukierkowego kolorku, dobrego dla mięczaków i romantycznych naiwniaków, a przypomnienie sobie dawnych chutliwych i ruicznych dokazywań naszych praojców Słowian w Noc Świętojańską (wcześniej Kupały). Do świadomości niektórych może bardziej niż przykład przywódców duchowych państw arabskich, dotrze przypadek, opowiadany przez znajomych, pewnego księgowego, który znalazłszy na swoim biurku różowiutkiego słonika z wdzięcznie naprężoną trąbą, przewiązanego na dodatek kiczowatą kokardką, sprał po buzi swego partnera, referendarza z piętra poniżej, że tak sprofanował ich szlachetne uczucie męskiej przyjaźni. Wolał on bowiem, wzorem szesnastowiecznej deklaracji ojca naszej literatury, żeby raczej:

[…] w serce, miłości, proszę, nie uderzaj,
Ale na każdy członek inszy śmielej zmierzaj!

Na szczęście coraz więcej młodych ludzi, zwłaszcza mężczyzn, woli, zamiast wzdychać na różowo, działać na zasadzie black&white. Jak wiadomo zabójczo nieubłagane prawa logiki, a także stałość wyznawanych zasad, są niezwykle skutecznym orężem w walce z obłędem burzenia boskiej chronologii poprzez wpisywanie do współczesnych kalendarzy coraz to nowych, poprawnych politycznie, świąt i tradycji. Dlatego też każdy mężczyzna ma pełne prawo powiedzieć: jestem dobry, przynoszę, z okazji czy bez, kwiaty oraz kreatywne prezenty, hołubiące moją kobietę cały boży rok, więc spokojnie w te dwa dni – tzn. 14 lutego i 8 marca – mogę odetchnąć i dać sobie wolne. Niech z różowymi souvenirami, czy czerwonymi goździkami miotają się w tym czasie zapocone osobniki, na co dzień traktujący swoje połowice – w najlepszym wypadku na zasadzie trzech „k”.

Podobnie bywa z oddanymi sprawie wolontariuszami, którzy cały rok pomagają innym, wkładając w to całe swoje serce i resztki limitu z karty kredytowej – stają się oni jednak istnymi Misterami Hyde’ami w ten jeden feralny dzień, czyli 14 stycznia, gdy gra ta piekielna orkiestra. Znany jest w pewnych środowiskach, zajadły ksiądz filosemita, który w obchodzony przez Episkopat Polski Dzień Dialogu z Judaizmem wypisuje nocą spray’em na murach synagog, chederów i pewnej redakcji z ulicy Czerskiej hasła w rodzaju „Wy…dalać na Madagaskar”. Nawet ceniony w polskim entourage tolerancjuszy działacz antyrasistowski, przybyły do nas z Burkina Faso, w dniu walki z rasizmem nie idzie na programową manifestację. Za to z lubością przesiaduje na stadionach piłkarskich i z dziką satysfakcją ciska bananami w ciemnoskórych piłkarzy grających w polskiej lidzie, naśladując przy tym godowe odgłosy pawianów. Jeszcze inny z oryginałów, tym razem ten kroczący śmiało doliną Sodomy (niegdyś stale lądujący w Le Madame i tym podobnych przybytkach) dzień walki z homofobią, tudzież różnokolorowe parady, traktuje jako trening do uprawianego streetfightingu, masakrując różowiutkie buźki i tyłeczki dotychczasowych przyjaciół wypożyczonymi na ten czas martensami.

I to są właśnie te paradoksalne przebłyski normalności w chorym, taplającym się we własnych ekskrementach świecie. Poprawność nie tylko polityczna, ale już i socjologiczna, lingwistyczna, semiotyczna, semantyczna, erotyczna itp. wpisuje w nasze życie kolejne jubileusze i rocznice, które z dobrodziejstwem inwentarza, zapominając o imieninach żony, urodzinach teściowej, srebrnych godach rodziców, czy dniu wyjścia z wojska, importujemy do naszych domów i umysłów. W konsekwencji w ciemno kupujemy każdą bzdurę, w jaką każe nam wierzyć system – od wytycznych, jak należy się kochać po pseudonaukowe bredzenia, jak powinniśmy się nienawidzić. Dostatecznie poniżeni zgodzimy się na wszelką– niczym Majowie w Gibsonowskiej wizji z Apocalypto – ekspiację i ofiarę, żeby przebłagać globalnego bożka i nie wypaść z rytmu maniakalnych dewiacji. Tylko, że starożytni mieszkańcy Jukatanu dostali swoją szansę, a czy my doczekamy się na galeony Francisca de Montejo y León…?