You ugly prick! – albo czy na pewno jestem tolerancyjny?!

czwartek, 02 września 2010 19:24 Krzysztof Warecki
Drukuj

Tags: Komentarze | Sapienti sat!

Dyskutując z „oświeconymi” znajomymi na temat wyniszczania Europy przez obcych kulturowo i cywilizacyjnie różnokolorowych intruzów, często słyszę że jestem nietolerancyjny. Podszyta agresją konsternacja zaczyna się, gdy zaraz po wypowiedzeniu przez nich słowa „tolerancja”, które ma zamknąć mi usta, moje usta nie tylko się nie zamykają, lecz domagają się natychmiastowego zdefiniowania tego pojęcia. Skoro używasz tego pojęcia udowodnij, że je właściwie rozumiesz! No i kończy się tolerancja, bo okazuje się, że nagle jest pustka w głowie. W efekcie próbują naprędce ukryć swoją porażającą ignorancję, sklecąc coś, co w ich mniemaniu będzie brzmiało w miarę uczenie.

Zwykle w ich rozumieniu tolerancja polega na powstrzymaniu się od głoszenia poglądów, które mogą spowodować u kogoś dyskomfort. Są to oczywiście politycznie poprawne brednie, a nie definicja tolerancji. Każdy, kto uważa, że tolerancja polega na nieporuszaniu tematów, w których panują odmienne opinie, na niemówieniu brudasowi, że jest brudny czy na nienazywaniu zboczeńca zboczeńcem, a Cygana Cyganem (bo się mogą poczuć urażeni), nie ma pojęcia na czym polega tolerancja. Należy więc to wyjaśnić.

Słownik wyrazów obcych tolerancję definiuje jako „wyrozumiałość, pobłażanie dla cudzych poglądów, upodobań, wierzeń, dla cudzego postępowania”. Według tego słownika tolerowanie polega na „wyrozumiałości dla czyjegoś zachowania, postępowania, choć się je uważa za niewłaściwe”. Termin ten pochodzi od łacińskiego słowa tolero, -ere, co na język polski można przetłumaczyć „znosić, cierpieć, wytrzymywać”. Słownikowa definicja utożsamia tolerancję z wyrozumiałością i pobłażaniem, a biorąc pod uwagę źródło pochodzenia terminu, to nie jest to samo. Mamy więc do czynienia ze znoszeniem, cierpieniem czy wytrzymywaniem czegoś, co nie jest nam miłe, ale z pewnych względów, np. dla zachowania pokoju społecznego, musimy to robić. Możemy więc powiedzieć, że tolerancja dotyczy praktyki, a nie dotyczy prawdy. Oznacza to, że tolerancja polega na powstrzymaniu się od przemocy, czy gróźb w stosunku do osób mających odmienne poglądy, upodobania, wierzenia od naszych w celu wymuszenia na nich zmiany poglądów, upodobań czy wierzeń na takie, jakie my wyznajemy. I to wszystko, co można powiedzieć o tolerancji. Powstrzymanie się od przemocy i gróźb, a nie akceptacja dla poglądów i zachowań według nas niewłaściwych. Taka akceptacja grozi nam swego rodzaju impasem intelektualnym, zwalniającym nas od poszukiwania prawdy. Idąc dalej można powiedzieć, że tak rozumiana tolerancja byłaby zwykłym tolerowaniem zła (akceptacja poglądów i zachowań niewłaściwych, a więc złych jak afirmacja zboczeń).

Człowiek właściwie rozumiejący pojęcie tolerancji, gdy spotyka się z kimś, kto reprezentuje odmienne poglądy, z jednej strony ma obowiązek powstrzymania się od przemocy względem nosiciela odmiennych od jego poglądów, z drugiej - ma nie tylko prawo, ale i obowiązek otwartego zanegowania poglądów i zachowań, które uważa za niewłaściwe. Wynika to z prostego faktu, że jeżeli są dwie osoby o odmiennych poglądach, to albo jedna z nich nie ma racji albo obie (ewentualnie racje są nieproporcjonalne do stanowisk). I nikt nie ma prawa odmówić takiej konfrontacji. Nie można powiedzieć komuś takiemu „ty wiesz swoje, ja swoje, ty mnie nie przekonasz, a ja ciebie nie przekonam, więc po co mamy o tym rozmawiać”. A po to, aby się upewnić, albo chociaż spróbować się upewnić w miarę możliwości naszego intelektu i woli, co do tego, kto ma rację i czy w ogóle ktoś ma rację. Dlatego, gdy spotykam osobę, której poglądy, mówiąc delikatnie, drażnią mnie, muszę jej o tym powiedzieć. Osoba taka nie tylko nie może odmówić mi dyskusji (bo dlaczego ja mam ją znosić, a ona mnie nie??? – wszak zdaje się, że tolerancja jest relacją wzajemną), lecz powinna spróbować mnie przekonać do swojego stanowiska w imię zgodnego współżycia i poszanowania mojej godności jako osoby ludzkiej. Bo przecież, jeśli wierzy w Boga, nie wolno jej dopuścić do tego, abym żył w fałszu. A jeżeli mimo wszystko okazałoby się, że prawda jest po mojej stronie, mój rozmówca mógłby być mi wdzięczny i szczęśliwy, że wyszedł z mroków ciemności. To, że często jest tak, że żadna strona nie daje się przekonać, może wynikać albo z zatwardziałości naszych serc i pychy (nieprzyjmowanie do wiadomości faktów - voluntas stat pro rationem), albo z niedostatków naszych umysłów.

Ktoś mógłby spytać: a co cię to obchodzi, że ktoś ma poglądy czy upodobania, których nie trawisz? Niech sobie ma, i nic ci do tego, bo to nie twoja sprawa! A właśnie, że moja, bo co raz zobaczyłem, i o czym usłyszałem jest moją sprawą (nikt nie jest samotną wyspą, i jeżeli społeczeństwo jest głupie i zdemoralizowane, to trzeba żyć wśród głupców i ludzi występnych, co nie jest przyjemne). Po drugie, przecież mogę się mylić, a w moim interesie jest unikanie błędów i omyłek. Wszak mały błąd na początku wielkim jest na końcu. Dotyczy to też całego naszego życia.

Widzimy więc, że obecnie tolerancja – jak trafnie zauważył onegdaj Stanisław Michalkiewicz – nie oznacza już cierpliwego znoszenia w imię wyższych racji, w drodze dochodzenia do prawdy czegoś, co np. budzi u nas wstręt, lecz wymuszanie akceptacji dla agresywnie forsowanej powszechnej deprawacji. Pojęcie tolerancji zostało więc sprowadzone w powszechnej świadomości do zakazu brzydzenia się czy krytykowania i jednocześnie przymusu zmiany niepoprawnych poglądów i upodobań. Zaś epatowanie społeczeństw patologiami, które należy „tolerować”, ma na celu osłabianie woli oporu wobec zjawisk i postaw, których na dłuższą metę nie sposób tolerować, czy to ze względów estetycznych ewentualnie etycznych czy też politycznych.

Nie ma tolerancji dla pseudotolerancji.