Rzecz o roku 1863

poniedziałek, 21 stycznia 2013 10:50 Stanisław Koźmian
Drukuj

Tags: Fundament | Piedestał

Chcąc mieć jasne wyobrażenie o siłach i położeniu narodu, który przestał być państwem, chcąc patrzeć w jego przyszłość bez złudzeń, z zamiarem wskazania mu dróg, a nie manowców, zasłonięcia przed unicestwieniem, trzeba przede wszystkim zastanowić się nad przyczynami upadku państwa. Upada ono na skutek zewnętrznych powodów lub wewnętrznych albo wreszcie pod wpływem zarazem wewnętrznych i zewnętrznych tak, iż są trzy powody i trzy stopnie upadku państwa. 

Pierwszy powód, zewnętrzny, pochodzić może od potężniejszego sąsiada, który siłą obala słabsze państwo, albo też od kilku sąsiadów działających na jego zgubę, każdy z osobna lub w zmowie i porozumieniu. Zbieg przypadkowy okoliczności, skutek zawsze wątpliwy wojny, mogą stać się również powodem zewnętrznym upadku państwa. Zadaniem polityki jest za pomocą przezorności, zręczności i przymierzy zapobiegać tym zewnętrznym niebezpieczeństwom, nie pozwalając wzrosnąć groźnie sąsiadom, nie dopuszczając do ich wrogiego skojarzenia się, unikając odosobnienia, wreszcie zasłaniać się przed niespodziankami. Wewnątrz zaś zadaniem sztuki rządzenia jest tak ukształtować i na takiej utrzymać stopie państwo, aby sąsiadom i wszelkim zewnętrznym niebezpieczeństwom oraz przypadkom sprostać mogło. Stać się jednak może, że pomimo najmądrzejszej i najprzezorniejszej polityki, pomimo najdzielniejszych wewnątrz rządów, przewadze sąsiada lub sąsiadów nie zdoła się oprzeć państwo lub też zasłonić przed klęską morderczą. Wtedy bez jego winy, chwilowo lub na zawsze upada, co jednak rzadko się zdarza, gdyż żywotność opiera się śmierci. Jest to pierwszy, najmniej dla przyszłości groźny stopień upadku państwa.

Drugim powodem upadku państwa jest jego stan wewnętrzny. Przyczyny takiego upadku są rozliczne, mnogie; mogą być polityczne, społeczne, religijne, etyczne, ekonomiczne, wojskowe i wszystkie razem. Są one nie tylko upadku przyczyną, ale także oznaką choroby, rozkładu, braku żywotności. Przygotowują grunt dla zewnętrznych przyczyn, a zawsze znajdzie się sąsiad, który z nich skorzysta i stanie się spadkobiercą czy egzekutorem testamentu; lub też państwo rozpada się. Przyczyny wewnętrzne ten bowiem mają skutek, iż nie tylko osłabiają organizm, ale zmniejszają stanowisko państwa względem państw sąsiednich, które w zdrowiu się utrzymują; tak, że w wyścigu omdlewa stopniowo jeden zapaśnik, podczas gdy drugi do mety dobiega, to jest do przewagi, w końcu do panowania. Albo też takie państwo, rozpadając się na różne części, przestaje istnieć. Jest to stopień drugi upadku państwa, o wiele groźniejszy dla przyszłości niż pierwszy, bo ten upadek spowodowany jest własną winą.

Wreszcie trzeci powód i stopień upadku łączy w sobie dwa poprzednie, jest podwójny, zewnętrzny i wewnętrzny zarazem; tu dwie przyczyny, zewnętrzna i wewnętrzna, dopełniają się. Wzrost sąsiadów i ich żądze zbiegają się z osłabieniem wewnętrznym, a tym samym i zewnętrznym państwa, z prostracją jego organizmu. Powstaje takie niebezpieczeństwo, wobec którego nie ma ani środków ratunku, ani ratunku; katastrofa jest nieunikniona. Państwo upada z własnej winy i niższości na zewnątrz i wewnątrz, a wskutek wyższości sąsiada lub sąsiadów, wroga lub wrogów. Jest to stopień trzeci upadku, najwyższy.

Jak we wzroście, tak i w upadku państw są zatem stopnie. Stopień upadku jest w stosunku prostym do jego przyczyn. Trzeci stopień upadku jest największy dlatego, że składają się na niego dwie przyczyny, zewnętrzna i wewnętrzna.

Od stopnia upadku zależna jest zdolność i możność podźwignięcia i podniesienia się. Najważniejszymi zatem danymi dla przyszłości narodu, który przestał być państwem, są przyczyny upadku tego państwa; im liczniejsze, im stopień większy, tym słabszymi są i dalszymi widoki przyszłości państwowej, i odwrotnie. I tak państwo, które upadło wyłącznie z zewnętrznych przyczyn, którego zatem upadek jest stopnia pierwszego, lub to, które upadło tylko z wewnętrznych przyczyn i którego upadek jest stopnia drugiego, łatwiej może odzyskać kształt państwowy niż to, którego zniknięcie spowodowane zostało dwiema przyczynami, zewnętrzną i wewnętrzną zarazem, którego zatem upadek jest stopnia trzeciego, najwyższego.

Upadek państwa polskiego był stopnia trzeciego, najwyższy, bo spowodowany został zewnętrzną i wewnętrzną przyczyną; nastąpił na skutek osłabienia własnych sił oraz wzmożenia się sił sąsiadów, na skutek niemocy własnej i przewagi obcych. Nie przypadek, nie wojna nieszczęśliwa a nierówna, ani też przegrana bitwa zniosły państwo polskie. Nie unicestwiła go też sama wewnętrzna anarchia, nie rozpadło się. Nieprzerwany szereg przyczyn wewnętrznych i zewnętrznych spowodował upadek państwa polskiego. Wewnątrz nagromadziło się tyle błędów politycznych, tyle grzechów społecznych, tyle zaniedbania ekonomicznego, tyle bezrządu, tyle słabości, tyle wadliwych urządzeń, że i słabemu sąsiadowi Polska nie byłaby przy końcu mogła stawić czoła. Na zewnątrz trzej sąsiedzi wzmagali się tymczasem w siłę i rosły ich żądze. Jednocześnie Polsce zabrakło odpornej mocy, wojskowych środków obrony, a do tego stopnia wszelkiej przezorności, zapobiegliwości i przymierzy, że nie jedno państwo zapragnęło ją podbić, ale trzy potężne mocarstwa połączyły się ze sobą i zgodziły, aby dokonać jej zaboru, zbyt łatwego w tych warunkach. Był to zatem okaz wyjątkowy, w dziejach jedyny, trzeciego stopnia upadku państwa, stopnia największego. A tak w księdze dziejów Polski wypisać można słowami zbiór tego wszystkiego, czego państwa wystrzegać się winny, jeżeli nie chcą upaść. Stopień upadku Polski, jeżeli mierzyć go będziemy nie tylko przyczynami upadku, ale także treścią i istotą tych przyczyn, był największy, jaki się w dziejach spotyka, bo spowodowany został wewnętrznym rozstrojem i osłabieniem bezprzykładnym; niczym nie hamowanym wzrostem sąsiadów, których ten upadek zespolił oraz ciosem zadanym nie przez jedno, ale przez trzy w jednym zamiarze złączone państwa. Że zaś im większy jest stopień upadku państwa, tym trudniej powstać mu na nowo, dochodzimy do tej prawdy, że z wszystkich upadłych państw, najtrudniej było powstać Polsce i odzyskać utracony kształt i stanowisko państwowe. Zważywszy zaś, że na upadek Polski złożyły się nie jedna, nie kilka, ale wszystkie przyczyny, które spowodować mogą unicestwienie państwa i to w stopniu dotąd w dziejach wyjątkowym, uznać również należy, że naród, który utworzył był państwo polskie, nie był w należyty sposób obdarzony zmysłem politycznym, to jest zbiorową zdolnością rozwijania, wzmacniania i zachowania kształtu państwowego; albo, że jeżeli go miał niegdyś na tyle, aby utworzyć państwo, a nawet znacznie je rozszerzyć, nie miał go dosyć, aby je należycie wzmocnić i zabezpieczyć; lub też, że zmysł polityczny w tym narodzie z czasem stępiał.


Zbadajmy teraz, o ile w praktyce i w dziejach stwierdzają się powyższe prawdy, to jest o ile okazało się, że dzieło odbudowania państwa polskiego otoczone było trudnościami, którym sprostać może byłyby mogły tylko wielkie cnoty i zdolności polityczne. Doprowadzi nas to wprost do naszego przedmiotu, do ostatniej sceny ostatniego aktu tej tragedii dziejowej, która obejmuje usiłowania odbudowania Polski. Nie będziemy szczegółowo rozbierać wszystkich nieudanych prób przedsięwziętych w celu odzyskania niepodległości od upadku, to jest rozbioru Polski. Dla syntezy naszego zadania dość stwierdzić, że te próby, jedne bezpodstawne chociaż szlachetne, inne – acz patriotyczne – szalone, inne znowu oparte na politycznych danych i rzeczywistych rachubach, wszystkie spełzły na niczym, prócz tych, które towarzyszyły wojnom Napoleona I, i które chwilową i częściową zdobyły niepodległość, i że wszystkie bez wyjątku złożyły w dziejach świadectwo zarówno wielkości celu, jak trudności jego dopięcia.

Prób tych wszystkich, bezowocnych tak co do ostatecznego celu, jak co do nauki jaką niosły, aktem ostatnim były wypadki 1830-1831 r. Ostatnią zaś sceną aktu wypadki 1863 r., nad którymi zastanawiamy się. Chcemy poddać krytyce i dokonać rozbioru sceny ostatniej. Przede wszystkim jednak wypada nam rozważyć położenie kraju, narodu i sprawy, usposobienie i wychowanie społeczeństwa w okresie między r. 1831 a 1863, dlatego, że wpłynął on oczywiście przeważnie i niejako wytworzył wypadki, którymi się zajmujemy. Mniemamy, że w rozbiorze sceny ostatniej znajdziemy nie tylko najgłębszą, ale i najskuteczniejszą naukę, bo sumę wszystkich doświadczeń.

Wiadome jest, że społeczeństwa istnieć nie mogą jedynie życiem materialnym, że nawet najpotężniejsze nagromadzone zasoby materialne nie tworzą jeszcze ani państwa, ani narodu, jak ciało nie stanowi człowieka. Czym duch dla człowieka, tym dla społeczeństwa jest myśl wspólna. Duch odróżnia człowieka od zwierzęcia, myśl wspólna odróżnia społeczeństwo od gromady zwierząt; ona daje mu wyższy, wzniosły cel, który staje się czynnikiem zachowawczym, bo stwarza siłę ożywczą, która dopiero zdolna jest do równowagi doprowadzić, rządzić i kierować materialnymi zasobami. Społeczeństwa żyjące jako państwa różne mogą mieć cele, różne tym samym siły ożywcze; zbawcze, jeżeli zgodne z ich powołaniem, zgubne, jeżeli stoją z nim w sprzeczności. Dla społeczeństwa, które przestało istnieć w kształcie państwowym, najwznioślejszym, najszczytniejszym celem musi być odzyskanie tego kształtu, a siłą ożywczą myśl i dążenie do niepodległości. To nie ulega wątpliwości i przyznają to mędrcy, powtarzają głupcy, stwierdzają dzieje. Idzie jednak o środki, a rozpoznanie takowych i ich wybór dla społeczeństw, które przestały być państwami, równa się obraniu zbawczego lub zgubnego celu przez społeczeństwa żyjące jako państwa.

Nie już tylko najpotężniejszym środkiem, ale koniecznym warunkiem odzyskania kształtów państwowych jest zachowanie bytu narodowego. Dla społeczeństwa zatem podbitego i państwowo upadłego, najwznioślejszym i najszczytniejszym celem jest odzyskanie niepodległości, ale najpierwszym obowiązkiem być musi zachowanie bytu narodowego. Środek tutaj, będąc warunkiem niezbędnym, tak dalece zespolony jest z celem, tak dalece jest istotą celu, że kto by chciał wyzuć się z pierwszego dla dopięcia drugiego, poświęciłby oba i działałby wbrew powołaniu społeczeństwa nie tylko zgubnie, ale niszcząco. Gdyby zatem siłą ożywczą stały się dla społeczeństwa, które przestało być państwem, myśl i dążenie do niepodległości pochłaniające byt narodowy, siła ta zamiast twórczą, byłaby niweczącą cel ze środkiem, bo byt narodowy jest warunkiem koniecznym.

Stąd utrzymanie bytu narodowego musi się stać celem dla siebie i stać się siłą ożywczą, musi zapanować i górować nad wzniosłością i szczytnością odzyskania niepodległości; do tego potrzeba, aby poczucie obowiązku zapanowało nad życzeniami, rozsądek zwalczył wyobraźnię, a umiejętność wykazała mylność rachuby dążącej do celu przez zniszczenie warunku koniecznego. Społeczeństwo zaś, które nie umiałoby postawić obowiązku ponad żądzą, rozsądku ponad porywami, rachuby ponad mistycyzmem, nie tylko celu by nie dopięło, ale przeznaczone by było na zatratę. Jeżeli społeczeństwo nie może dążyć do celu inaczej, jak marnując i niwecząc warunek konieczny, siła jego ożywcza stać się musi destrukcyjną.

Na zachowaniu zatem bytu narodowego polega cała zachowawcza polityka społeczeństwa, które upadło jako państwo; rozum zaś polityczny na wyborze stosownych po temu sposobów. Możemy postawić jako pewnik, że dążenie do najwznioślejszego i najszczytniejszego celu odzyskania niepodległości musi być podporządkowane zachowaniu warunku koniecznego, to jest bytu narodowego, że działanie wszelkie niszczące ten warunek, niweczy cel i jest bezrozumne i zgubne, że nareszcie kto wybić się nie może, podnieść się przecież potrafi, i że jeżeli przedsięwzięcie odzyskania niepodległości zniszczyć może byt narodowy, to zachowanie tego bytu doprowadzić może do niepodległości. Stąd dojść musimy do przekonania, że dla społeczeństwa, które przestało być państwem, siłą ożywczą stać się winny myśl i dążenie zachowania bytu narodowego, i że gdyby one nie były wystarczającymi dla utrzymania go przy życiu, groziła by mu śmierć.

Upadek ducha publicznego w Polsce pod koniec XVIII stulecia był sromotny i w tym stanie społeczeństwo nie mogło istnieć ani jako państwo, ani jako naród. Egoizm osobisty a obojętność dla rzeczy zbiorowej i sprawy wspólnej przeważały. Naród upadający w tym usposobieniu, nie mógłby był nigdy ani odrodzić się, ani powstać na nowo, gdyby się nie był przeobraził, to jest gdyby nie był odczuł potrzeby poświęcenia egoizmu jednostek i obudzenia w sobie przywiązania do sprawy publicznej. Instynkt własnej konserwacji obudził się już pod koniec XVIII stulecia i w pewnej części społeczeństwa za panowania Stanisława Augusta duch publiczny bardzo znacznie podnosić się począł, czego ślady zapisane w dziejach Czteroletniego Sejmu. Było to niestety dla utrzymania państwa za późno i dlatego przeobrażenia narodu objawami i jego stwierdzeniem stały się wszystkie następne usiłowania odzyskania niepodległości. Ale podczas gdy ujemny stan społeczeństwa przedrozbiorowego prowadził w sposób nieunikniony do śmierci, dodatnie oddziałanie przeciw niemu stworzyło groźne również niebezpieczeństwo zniszczenia środków i warunku koniecznego odrodzenia. Stan ducha publicznego w XVIII stuleciu doprowadził do upadku państwa polskiego; odrodzenie się tego ducha narażało wciąż istnienie narodu, a wszelkie jego objawy, które okazywały się w usiłowaniach uzyskania niepodległości, wtrącały go stopniowo w coraz gorsze położenie, niweczyły środki prowadzące do celu i warunkowi koniecznemu, bytowi narodowemu, dotkliwe zadawały ciosy. Upadek ducha publicznego był haniebny, odrodzenie się takowego stało się niebezpieczne. Upadek prowadził do zguby, odrodzenie niweczyło lub oddalało ratunek.

Powstaje tu zadanie, raczej zagadka historiozoficzna. Jak naród, którego ducha upadek prowadził do zguby, a odrodzenie do samobójczych usiłowań, ma postąpić? Co ma wybrać i czego się trzymać? Czy bezpieczniej żyć mu w upadku ducha, czy korzystniej w odrodzeniu prowadzącym do katastrof? Ani w jednym wypadku, ani w drugim do celu dojść by nie mógł. W pierwszym zaprzepaściłby środki, w drugim zniszczyłby je. Zadanie zatem pozostaje nierozwiązalne, zagadka nieodgadnioną. Czyż stoimy wobec niepodobieństwa? W sprawach politycznych nie istnieją nierozwiązalne zadania, dopóki ich rozwiązanie zależne jest od woli i rozumu ludzkiego. Powyższy dylemat bez wyjścia wytworzyć mogło tylko stępienie zmysłu politycznego i woli. Widoczne jest wobec klęsk spowodowanych przez upadek ducha i przez jego odrodzenie, że wskazana była droga inna, pośrednia, którą w braku wykształconego zmysłu politycznego, wynaleźć powinno doświadczenie. Wybór tej drogi usuwa dylemat powyższy i czyni zadanie rozwiązalnym. Każde społeczeństwo, nawet to, które nie jest bogato obdarzone zmysłem politycznym, posiada go przecież tyle, ile go dostarcza poczucie własnej konserwacji. To poczucie może osłabnąć, ale w końcu powstaje jako siła przyrodzona. Tak się stało w Polsce. Po upadku ducha publicznego nastąpiło jego wedle praw natury odrodzenie. Był to objaw zdrowy, bo był samoistnym oddziałaniem przeciw złemu, przeciw chorobie i śmierci. Gdy jednak sztucznie był podniecany, stracił swoją żywotną i ożywczą siłę; wpadł w przesady, w ostateczność drugą i zdrowie przemieniło się w gorączkę. Zaszedł tu fenomen nowy. Jak prostracja poprzednia, tak teraz gorączka prowadziła do unicestwienia organizmu. Ani w apatii, ani w gorączce żyć nie mogą społeczeństwa. Apatia i gorączka doprowadzają organizm do konsumpcji. Życie zaś, które by podniecała gorączka, musiałoby być krótkie. I dlatego podniecanie ducha publicznego jest zgubne i winno zostać zaniechane; uzdrawianie ducha publicznego jest zbawienne i konieczne. Duch publiczny, który się sam odradza, daje zdrowie i siłę; duch publiczny podniecany sztucznie stwarza stan chorobliwy.

U dwóch narodów, podniecanie ducha wytworzyło jakby tęsknotę do własnej zagłady: u żydowskiego i u polskiego; obydwa popchnęło do przedsięwzięć bezpodstawnych, bezrozumnych, niweczących wraz ze środkami cel i doprowadziło do zburzenia Jerozolimy i świątyni. Zburzenie to nie położyło przecież końca samobójczym przedsięwzięciom i jak gdyby one tkwiły w charakterze, w usposobieniu tych dwóch narodów, stały się u nich nawykiem.

A tak w społeczeństwie polskim dwa różne i sprzeczne fakty, uśpienie ducha publicznego i obudzenie się jego, były objawami jednej i tej samej niemocy politycznej oraz braku umiejętności zażegnania szkód i zguby własnej.

Wytworzyła się w Polsce teoria, która twierdzi, że wszystkie przedsięwzięcia bezrozumne, szalone nawet, chociaż samobójcze, potrzebne były i będą, aby odradzać ducha publicznego, i że bez nich w pewnym przeciągu czasu, znikłoby nawet przywiązanie do bytu narodowego, a z nim i tenże. Jest to teoria, która stawia w innej nieco formie powyższy dylemat i która czyni polskie zadanie nierozwiązalnym. Gdyby naród polski nie mógł inaczej spełnić swojego powołania, jak goniąc za swoją zgubą, to z góry rzecz byłaby przesądzona i jego przyszłością byłaby zagłada. Ale skoro nie zatracił poczucia własnej konserwacji, musi ono powstać i stwierdzić się odsunięciem dylematu bez wyjścia i uczynieniem polskiego zadania rozwiązalnym. Rozum zaś i wola od tego są, aby złym i zgubnym nawykom koniec położyć.

Jak poczucie własnej konserwacji oddziałało przeciw upadkowi ducha publicznego, tak samo oddziałać musi przeciw temu jego odrodzeniu, które do samobójczych prowadzi przedsięwzięć. To podwójne oddziałanie rozwiązać dopiero zdolne powyższy dylemat i wynaleźć pośrednią drogę. Niezbędny warunek, to jest zachowanie bytu narodowego, czyni polskie zadanie rozwiązalnym. Zachowanie bowiem bytu narodowego jest tą prawdą, która stoi pośrodku dwóch fałszów, upadku ducha i wybujałości ducha, która chroni organizm od apatii i gorączki, która jest więc obowiązkiem i politycznym rozumem, a tym samym celem stać się musi.

Doświadczenie potwierdziło tę prawdę. Ale przed ostatnią nauką, którą się zajmujemy, prawdy tej nigdy nie był stwierdził naród polski. Wyobrażenia, w których poprzednie i nasze pokolenie wychowanymi zostały, i w których wzrosły, nie uwzględniały jej wcale, a stały w sprzeczności z doświadczeniami.


Pomimo stopnia upadku Polski i trudności odbudowania jej, katechizm polityczny owych dwóch pokoleń składał się z dwóch dogmatów: niepodległość i pomoc zewnętrzna. Nie tylko nie miały one innego celu prócz odbudowania państwa polskiego niepodległego, ale nie pojmowały także innego życia narodowego, jak tylko pod ową formą niepodległego państwa. Bezpośrednie dążenie do celu i chęć osiągnięcia go bezwzględnie, pomijały i zapoznawały warunek niezbędny i środek konieczny. Wszystko, co nie prowadziło wprost do niepodległości, nie było cenione przez te dwa pokolenia, ani też dla nich dostateczne i zadawalające. Były one dojrzałe do tego, aby warunek niezbędny, byt narodowy, narażać i poświęcać, nie widząc w nim celu, dla niepodległości. Mniemać można było, że czują się na siłach naprawić od razu błędy kilkunastu pokoleń i zrównoważyć wszystkie przyczyny upadku Polski. Była w tym nie siła, ale słabość każdej przesady, był brak miary, a nadmiar wiary. I dlatego też nie mierzyły te pokolenia dążenia do celu wedle rozporządzalnych środków, co równa się w polityce zastąpieniu abstrakcją rzeczywistości. Najrozumniejsi i najrozsądniejsi opierali swoje rachuby, które w Polsce raczej nadziejami zwać należało, na zewnętrznej pomocy. Ale i ten środek nie był nigdy dobrze określony, był tworem dowolnych spekulacji, które nie nadawały mu kształtu, a których wyrazem stawały się owe, corocznie powtarzające się przepowiednie wojny na wiosnę. Nauczono te dwa pokolenia, że odbudowanie Polski potrzebne jest dla bezpieczeństwa Europy i one w to uwierzyły, tym łatwiej, że wierzyć było wygodnie, a schlebiało. Wiary w tę potrzebę europejską, jak każdej wiary nie poddawano krytyce, nie pytano dla jakiej Europy i dlaczego odbu­dowanie Polski potrzebne było. Oczekiwano tylko takowego, jak oczekiwano w pierwszym wieku chrześcijaństwa Królestwa Bożego na ziemi.

Na skutek tego, iż pojmowano cel abstrakcyjnie, bez obliczenia i uwzględnienia potrzebnych środków, nadano mu bezwzględnie kształt geograficzny dawnego państwa polskiego i w patriotycznym katechizmie pozostawiono jako artykuł wiary granice z 1772 r. Dobrowolnie zwiększono tym sposobem i tak już niezmierne trudności zadania, do tego stopnia, że je przemieniono w niepodobieństwo. I tu znowu wygodnym było i schlebiało stawiać jako cel odbudowanie w tych rozmiarach, w jakich nastąpił był upadek. Objaw lenistwa zmysłu politycznego, który nie potrafił nic mądrzejszego, nic odpowiedniejszego położeniu, nic zgodniejszego ze stopniem upadku i nic zbawienniejszego wynaleźć, i który zadowalał się formułą, tam gdzie wyjścia szukać trzeba było.

Naród, który upadł jako państwo nie tylko z zewnętrznych, ale i wewnętrznych przyczyn, upadł, bo stracił warunki potrzebne do zachowania kształtu państwowego. Jakim sposobem mógłby odzyskać w niewoli i skrępowaniu warunki te, które w wolności i swobodzie rozwoju zagubił? Nie odwagą ani męstwem, ale zuchwalstwem i zarozumiałością jest chcieć w niższym położeniu zdobyć to, czego na wyższym zachować się nie umiało. Kto stopniowo upadał, tylko stopniowo podnosić się może, jeżeli trwale podnieść się chce. Zresztą to, co rozpadło się lub rozszarpanym zostało, w dawnych rozmiarach i kształtach tylko sklejonym być może; zrosnąć się, powstać i istnieć może jedynie w nowych rozmiarach i kształtach. Jak nikt nie mógłby pomyśleć o wskrzeszeniu Polski z dawnym jej ustrojem politycznym i społecznym, tak samo nie można było dążyć do odbudowania jej w dawnych granicach. Są różne dla narodów stopnie niepodległości. Dla tego, który stracił najwyższy, zachowanie najniższego już jest trudnym zadaniem. Ale odpychanie wszystkich innych prócz najwyższego jest szaleństwem.

Naród polski mógł i powinien był wedle okoliczności szanować i pielęgnować wszelkie stopnie niepodległości, od półniepodległości do samodzielności narodowej, przede wszystkim nie narażać tych stopni skokiem do najwyższego. Tego nie potrafił i tym opóźnił swoje odrodzenie. Nie zdołał zrozumieć jedności narodowej bez jedności geograficznej. Ostatecznie granice 1772 r. były teorią, którą stawiano w tej samej myśli i dążeniu, z których powstały bezowocne lub szkodliwe przedsięwzięcia. Chciano tu i tam niepodobieństwami osiągnąć nie podobne, ale niepodobne rzeczy, chciano widokami niepodobieństw utrzymać jedność narodową, jak gdyby nie wiedziano, że tylko podobnymi ustalić ją można. Teoria granic pierwszego rozbioru niezmiernie utrudniła, zaszkodziła i w końcu – przynajmniej na czas długi – zniweczyła zadanie polskie pod panowaniem rosyjskim. Rozciągać po upadku rewindykacje do krajów, których przed upadkiem państwa nie zdołano ani politycznie, ani społecznie, ani religijnie zupełnie zespolić z rdzennie polskim społeczeństwem, stawiać je na równi w dążeniach i kombinacjach z krajem rdzennie polskim, było nieroztropnością graniczącą z zuchwalstwem i uniemożliwiało rozwiązanie zadania polskiego za pomocą kompromisu z Rosją, to jest odzyskanie dla żywiołu polskiego jakiegokolwiek ustalonego i zabezpieczonego stopnia niepodległości w stosunku do Rosji, a narazić tylko miało i musiało część znaczną społeczeństwa polskiego na ciężkie ciosy. Tym sposobem powstała sprawa Prowincji Zabranych, która ze względów etnograficznych, religijnych i narodowych stała się była sporną między Rosją a polskim społeczeństwem. Z podobnymi sprawami spornymi należy się obchodzić oględnie i nie stawiać bezwzględnie, gdyż rozwiązać je zwykle można korzystnie tylko kompromisem. Sprawa była niezawodnie trudna, zwłaszcza co się tyczy Litwy, ściśle z polskim społeczeństwem zespolonej w rezultacie spolonizowania się dobrowolnego tej dzielnicy. Doświadczenie jednak i roztropność pomagają zwalczyć trudności; pierwsze było w Polsce bezskuteczne, drugą się nie odznaczała. Dążenie do połączenia w jedną całość wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej zagarniętych przez Rosję tak dla niej groźne było, że czyniło niemożliwym, prawdziwy i trwały między nią a społeczeństwem polskim kompromis i doprowadzić musiało albo do wyparcia Rosji siłą z tych ziem albo do tępienia przez Rosję społeczeństwa polskiego.

Wielopolskiego słowa: “Niech Litwa o swoją autonomię stara się sama”, były jedynie roztropne i na doświadczeniu oparte. Okazało się, że miały podstawę. […] Teoria granic 1772 r. wykluczyła nieroztropnie kompromis. Potrzebne to było dla wszelkich spisków i przedsięwzięć powstańczych, bez czego zbywało im na dogmatycznej podstawie i ubywała im część rozporządzalnych sił; ale zgubne się stało dla rozwoju i wzmocnienia bytu narodowego polskiego w sposób normalny, dla jego odrodzenia rzeczywistego. Sprawę Litwy i Prowincji Zabranych trzeba było wymijać i nie czynić z niej problemu w stosunku do Rosji; postąpiono przeciwnie i postawiono ją na ostrzu stępionego oręża. Teoria granic 1772 r. nareszcie, zamiast dążyć do upragnionego rozdwojenia rozbiorowych mocarstw, łączyła je ściśle ze sobą wobec zadania polskiego i utwierdzała coraz silniej fakt podziału.

O ile w dziejach liczne są przykłady usiłowań państw powstania na nowo, o tyle mało w nich zapisanych wypadków powodzenia tychże. Nigdy zaś żadne upadłe państwo nie powstało w tym samym kształcie i w tych samych rozmiarach, które miało, kiedy przestało istnieć. Tę historyczną prawdę zapoznało społeczeństwo i w swoim politycznym katechizmie, i w swoich usiłowaniach odzyskania niepodległości.

Dwa ostatnie pokolenia zatem wychowane zostały pod wpływem dogmatu zupełnej niepodległości i odzyskania dawnych granic, niepodzielności terytorialnej zamiast jedności narodowej oraz artykułu wiary, że nie tylko jest interesem Europy, ale i jej obowiązkiem odbudować dawniej istniejącą Polskę. Ten dogmat i ten artykuł wiary nazwano ideałami, miały one z ideału to, iż osiągnięte być nie mogły ani urzeczywistnione – nie należały zatem do dziedziny politycznej. Pod wpływem powyższego wychowania postępować i działać miały dwa pokolenia, znajdujące się w najtrudniejszych, nawet najgroźniejszych warunkach bytu narodowego, a pigmeje stawiali sobie do rozwiązania olbrzymów zadanie. Z fałszywego założenia musiały wyniknąć błędy zgubne, dla cienia poświęconym musiał być jego przedmiot, dla abstrakcji niepodległości rzeczywistość, polegająca na wzmocnieniu i zabezpieczeniu bytu narodowego. […]

Działanie rozsądnej i wykształconej części społeczeństwa nie miało rzeczywistej podstawy, bo nie umiało wytknąć możliwego do osiągnięcia celu, określić środków działania; tymczasem część nierozsądna, z niskim lub żadnym wykształceniem politycznym, stronnictwo radykalne, rewolucyjne, raczej powstańcze, stawiało sobie jasno, dobitnie cel niemożliwy do osiągnięcia – niepodległość, odbudowanie Polski w granicach 1772 roku i wiedziało doskonale z góry, jakich ku temu użyje środków: spisku, demonstracji, powstania; aczkolwiek zatem goniło za marą i za niepodobieństwem, w działaniu miało wielką nad poważną częścią społeczeństwa wyższość. Wyższość, którą się ma, gdy się wie, czego się chce i przed niczym się nie cofnie, aby swoją i innych sprowadzić zgubę.

Pierwsze też na ulicach Warszawy demonstracje, dzieło różnych odcieni tego stronnictwa, udały się, udały się głównie tym, że zamąciły pojęcia ogółu i nowym złudzeniom dały powód; całemu szeregowi bezrozumnych przypuszczeń, aż do tego, iż nimi zmusi się Rosjan do ustąpienia z kraju. Powstała też teoria siły moralnej, która miała wszystkie przełamać trudności, wszystkie usunąć przeszkody i jakiś, zawsze przez rozum nieokreślony, cel osiągnąć. A przecież pomimo, może właśnie z powodu, poetycznych pozorów, można było przewidzieć, że ta niedorzeczność polityczna zakończyć się musi inną, jeszcze większą.

Trzeba było i można było wtedy zrozumieć, że spiski tworzą się, że istnieje już spisek czynny, że ma plan wytknięty, że ludzie bez organizacji i danego hasła nie gromadzą się, nie objawiają w ten sposób swoich uczuć; to, co przypisywano jakimś nadludzkim siłom i natchnieniom, trzeba było wprost odnieść do szkoły powstańczej, do wszelkiego rodzaju spiskowców, choć się modlitwą i pobożnymi pieśniami objawiało. Trzeba było i można było powiedzieć sobie, że w położeniu społeczeństwa polskiego i w danych warunkach spisek jest nie tylko niepotrzebny, zbyteczny i bezcelowy, że jest najniebezpieczniejszym szaleństwem już kilka razy krwawo wypróbowanym, że jest założeniem, z którego nieuniknione wyniknąć muszą następstwa, i że ostatecznie takim następstwem będzie walka zbrojna – powstanie. To powstanie, o którym wszyscy rozsądni wiedzieli, że byłoby największym nieszczęściem, bezrozumem i głośno to wyznawali!


Wobec tego oczywiste było, iż nie tylko dla skorzystania z okoliczności, przede wszystkim dla zażegnania narodowej katastrofy należy myśleć o tym i wszelkich po temu użyć środków, aby odjąć moc spiskowi, uniemożliwić jego cele, przeszkodzić jego następstwom, a zmierzywszy nicość rewolucji moralnej, położyć koniec demonstracjom, prowadzącym wcześniej czy później do walki zbrojnej. To było zadaniem pierwszym, głównym rozsądnych w kraju i poza krajem żywiołów. Nie spełniły go – co gorsza nie spełniły, chociaż je zrozumiały. Najniebezpieczniej jest widzieć niebezpieczeństwo i nie śmieć mu zaradzić. I tu jest jeden z głównych, jeżeli nie główny powód klęski, tu doszliśmy do przyczyny rozstrzygającej; nie było już nią zachowanie się żywiołów rozsądnych w roku 1863, lecz w tej godzinie, w której rozumna i poważna część społeczeństwa wobec spisku objawiającego się w demonstracjach nie stanęła na wysokości zadania, nie spełniła obowiązku roztropności, przezorności i rozwagi. Wiemy, że nie w jej mocy było zaraz, natychmiast położyć koniec spiskowaniu i rozbić spisek, ale mogła odjąć mu siłę, znaczenie, jad, jawnie, stanowczo odłączając się od niego i potępiając go. Zbratanie się rozsądku z szałem, rozwagi z gorączką, musiało nie tylko przeważyć szalę, ale położyć koniec wszelkiej mądrości politycznej, wepchnąć nie już pojedynczych ludzi, cały kraj i sprawę na manowce, w końcu w obydwie ostateczności, o które dobro publiczne zawsze się w Polsce rozbijało.

Wiemy, jakie wewnętrzne i zewnętrzne powody wpłynęły na zachowanie się celniejszej części społeczeństwa, tej, której powołaniem nie tylko przodować, przede wszystkim strzec jej dobra i zasłaniać przed klęskami. Dlatego jednak nie umiała ich zażegnać i nie spełniła swojego zadania, że jak to nieraz, ale zawsze w dziejach Polski się okazywało, brakło jej energii, spójni, stanowczości w wypowiedzeniu zdania, a nie zbywało jej na żądzy popularności, na tej, która raczej nagany chce uniknąć, niż uzyskać powodzenie, ani też na złudzeniach. Słowem, że nie była obdarzoną ani wobec siebie, ani wobec innych odwagą cywilną, tą cnotą, która w działaniu publicznym jest tym, czym odwaga wojskowa w ogniu, a która polega na tym, aby ze świadomością niebezpieczeństwa stawić mu czoło.

Brak siły i odwagi ze strony rozsądnych do potępienia demonstracji ulicznych i odłączenia się od nich stwarzał błędne, zaczarowane koło i w takowe przemieniał zbawczą, pośrednią drogę; stwarzał je również zgubny zwyczaj Polaków przywiązywania większej ważności do tego, jaką się rzecz wyda, niż jakie mieć będzie następstwa; stwarzało je także zachowanie się władz rosyjskich i układanie się ich z demonstracjami; stwarzało wreszcie stanowisko zajęte w świecie i sprawie polskiej przez Napoleona III; nie ułatwiły wyjścia z niego temperament i zachowanie się Wielopolskiego. Nie trzeba było w to koło wchodzić; wszedłszy w nie, w pierwszej chwili odurzenia, trzeba było z każdej sposobności, z każdego otrzeźwienia własnego skorzystać, aby z niego wyjść. To było znowu powołaniem rozsądnej i statecznej części społeczeństwa. Tego także nie spełniła i w tym zaród i przyczyna klęski, bo już nie tylko nic, ale i nikt zażegnać jej nie mógł.

Stan rzeczy w Warszawie, wykluczając przypuszczenie nadludzkich czynników, prowadził wprost – po mniej lub więcej licznych etapach – do starcia, do konfliktu stanowczego między polskim społeczeństwem, rządem i monarchą, w końcu społeczeństwem rosyjskim.

Jawne i ukryte dążenia ruchu, formy, które przybierał, bezkarnymi pozostać nie mogły pod groźbą rozluźnienia i upadku państwa rosyjskiego. W starciu ulec musiało społeczeństwo polskie bez pomocy obcej, pomoc zaś taką skuteczną przynieść mogła tylko wojna. Dylemat zatem był następujący: albo wojna wybuchnie w krótkim czasie, wojna obejmująca kraje polskie, zakończona pokojem obejmującym sprawę polską, albo obrót, jaki wzięły wypadki w Warszawie, ściągnie na społeczeństwo polskie wielką klęskę. Dylemat był znowu błędnym kołem, w które dobrowolnie się weszło. Wywołanie bowiem wojny nie było w mocy społeczeństwa polskiego, położenie końca ówczesnym demonstracjom od niego zależało, podczas gdy demonstracje do sprowadzenia wojny potrzebne nie były.

Opłakane było, że się w to koło błędne dobrowolnie weszło. Nie sami rozsądni i umiarkowani w kraju ludzie, skupiający się około Andrzeja Zamoyskiego, winni byli. Rozsądna i umiarkowana emigracja, Hotel Lambert, ludzie przeważający wpływ w nim wówczas wywierający, dzielą odpowiedzialność. Ta część bowiem emigracji, dawszy się porwać poetycznością demonstracji warszawskich pozostała, pomimo oznak czasu i przestróg, wytrwale i zawzięcie w czynach i działaniu nieprzejednana. Jej usposobienie i wskazówki, które przesyłała nie tylko wskutek związków krwi, także powinowactwa myśli i czuć, oddziaływać musiały na podobne do niej żywioły warszawskie. Wskazówki, zwłaszcza w pierwszych chwilach po demonstracjach, opierały się o mylne rozumowanie. Ze sposobu bowiem, jak powitał je rząd i organy cesarza Napoleona, z ogólnikowych zapewnień, że cesarz sprzyja sprawie polskiej i nie opuści jej wnoszono, iż pomimo chwilowych niebezpieczeństw obranej drogi wytrwanie na niej, byle w tym samym duchu, w tym samym kierunku, bez broni w ręku, sprowadzić może dobre następstwa, wywołać sprawę polską. Nie wiedziano jak ani kiedy, a na istotną, wielką grozę dnia dzisiejszego, oznaczyć się dającą, zamykano oczy w Hotelu Lambert. Nie mogło to dopomóc do otwarcia ich ludziom rozsądniejszym w kraju. Tymczasem dylemat nieubłagany stał wciąż przed społeczeństwem polskim – wojna albo na obranej drodze zguba.

O wojnie o Polskę żaden gabinet, żadne mocarstwo, żaden lud nie myślał. Nawet jedyny władca, który szczerze i wytrwale o sprawie polskiej pamiętał ani zamierzał wtedy, ani też chciał lub mógł ją rozpocząć. Wiadomości pod tym względem dane były niewątpliwie stanowcze. Sofizmat jedynie zbyt niebezpieczny, zbyt wymuszony, pozwalał szeptać, że wojna w przyszłości mogłaby się wywiązać. Że to uczucie, wojna albo zguba na obranej świeżo drodze, tkwiło w rozumach i sumieniach Komitetu Rolniczego, dowodem wysłanie przez niego hr. Stanisława Platera za granicę, zwłaszcza do Paryża, dla zbadania położenia i dokładnego określenia, czego z zewnątrz spodziewać się może sprawa polska. […] Skutek misji hr. Platera, misji drugiego wysłannika Komitetu Rolniczego i rozmowy ks. Czetwertyńskiej, był i powinien był być przekonywującym dla rozsądnych. Wiedzieli niezawodnie, że nie można na obcą pomoc, na wojnę liczyć, wiedzieli zarazem, że w kraju spiskują. Winno to ich było zimną oblać wodą. Dylemat przemieniał się w tę jedną prawdę, że obrana demonstracjami droga prowadzi do zguby.

Skutek był istotnie przekonywujący, przecież nie zmienił zachowania się białych, ani do żadnego stanowczego kroku nie nakłonił. Hotel Lambert w obłędzie, od postawy kraju czyniąc zależnym dalszy rozwój wypadków, poczynał także grę niebezpieczną.

Rozsądni ani potępili, ani odłączyli się od manifestacji ulicznych i innych wciąż mnożących się. Władze rosyjskie nie zdołały im położyć tamy, liczyć się z nimi nie przestały. Wielkiego znaczenia wejście do rządu Aleksandra Wielopolskiego nastąpiło wskutek demonstracji. Wielopolski na skrzydłach demonstracji powstał i aczkolwiek przeciw nim stanął, od pochodzenia tego wolny nie był. Uosabiał działanie przeciw ruchowi, ale był także następstwem i to najdonioślejszym ruchu. […]


Rzucenie się Wielopolskiego w wir wypadków było genialne. Zrozumiał wszystkie korzyści i wszystkie niebezpieczeństwa położenia, zrozumiał, że ostatnia wybiła godzina wprowadzenia sprawy na pośrednią, zbawienną drogę, którą od pewnego czasu zalecał, przedstawiał i określił w swoich projektach adresów; zrozumiał, że należy ją obrać, aby uniknąć dwóch ostateczności: gorączki i szału, w ich następstwie upadku, prostracji obojętności dla rzeczy publicznej; zrozumiał, że czerwoni pchają kraj do zguby, biali już niezdolni przed nią zasłonić; że nadszedł czas inicjatywy osobistej, działania jednostki. Czuł do niego w sobie potrzebne warunki, pragnął je dla dobra narodu i jego zbawienia zużytkować. Pojął, że położenie nie da się inaczej uratować, jak biorąc władzę, wybrał po temu sposobną chwilę. Zręcznie, odważnie, z przeświadczeniem – może zbyt wielkim – własnej siły, wziął część władzy w ręce, aby ją następnie w większej mierze posiąść. Żeby w ówczesnym zamęcie pojęć i wypadków tak postąpić, trzeba było być niezwykłym umysłem i niezwykłym charakterem.

Niezwykłym też był człowiekiem zwłaszcza w Polsce margrabia Aleksander Wielopolski. Ożywiony przywiązaniem do sprawy własnego narodu, miał na wskroś usposobienie i charakter człowieka publicznego, żądzę działania, odznaczenia się i znaczenia, chęć zrobienia czegoś niepospolitego dla swojego społeczeństwa i zapanowania nad nim; świadomość, że wyzyskać można choćby najtrudniejsze położenie. Środkami były silna wola, wielki rozum poparty gruntowną i obszerną nauką oraz wybitne osobiste znamiona, odrębne od współczesnych, w części od zwykłych narodu polskiego właściwości. Rzadką u Polaków obdarzony był odwagą cywilną. Zdolności wyjątkowych nie tylko w Polsce był to umysł wyższy i głęboki, który w każdym społeczeństwie byłby górował, w każdym zabłysnął, przez każde inne niż polskie zużytkowanym zostałby dla dobra ogółu. Wykształcony klasycznie, wychowany na wzorach rzymskich, wszechstronny, przy tym był to myśliciel ciągły, nieznużony, który od zadań filozoficznych przechodził do społecznych, ekonomicznych, politycznych, odnosząc zawsze wszystko do stosunków, w których się urodził, żył dla własnego narodu i kraju. Publicysta i pisarz pierwszorzędny, stylista zwięzły i treściwy, mówca, nawet retor niepospolity, z tych, którzy raczej narzucają swe zdanie siłą rozumowania własnego i przekonania, niż starają się przekonać. Słowa, które z ust jego wychodziły, ujęte w niezwykłą formę, bogate były w myśli na przemian trafne, głębokie i świetne; drażniły nieraz, bo upokarzały mierność.

Aleksander Wielopolski miał przez całe życie uprawnione, choć niebezpieczne przeświadczenie swej wyższości nad własnym społeczeństwem, niezręczność okazywania go umyślnie czy bezwiednie. Wada niemała w narodzie, w którym poczucie równości stało się było nałogiem. […]

Miał poczucie władzy, ale nie miał wprawy w jej wykonywaniu. Prawodawca brał zbyt często górę nad człowiekiem politycznym, nad człowiekiem czynu. Znał lepiej naukę ustawodawczą niż sztukę rządzenia.

I stało się, że jeden z najpiękniejszych okazów organizacji politycznej, że niezwykłej miary człowiek publiczny, prawodawca, głębokimi obdarzony poglądami mąż stanu, wszędzie niepospolity, w Polsce wyjątkowy, twór przyrody w dziedzinie politycznej, jaki w polskim społeczeństwie prawdopodobnie przed licznymi latami nie ukaże się, zmarnowany został dla dobra tego społeczeństwa i jego sprawy, i że ten jeden, który w ówczesnych okolicznościach uratować mógł położenie, wraz z nim zaprzepaszczony został, że i ten, który zbawić mógł, od zguby nie uchronił. Zobaczymy w dalszym ciągu, kto tu był głównym, jeżeli nie jedynym winowajcą – człowiek czy społeczeństwo, i zobaczymy, jak podrzędne wady, drobne usterki człowieka, więcej niż istotne jego niedostatki przeszkodziły społeczeństwu skorzystać z wielkich przymiotów i wyjątkowych zalet. Zaiste widok przykry, bolesny, upokarzający.

Ze wstąpieniem do rządu Wielopolskiego społeczeństwo polskie podzieliło się, raczej rozpadło na trzy części.

Około Andrzeja Zamoyskiego skupili się byli ludzie i tworzyli prawdziwe stronnictwo szlacheckie, chociaż do niego i mieszczanie należeli. Wielopolskiego otaczało nieliczne, ściślejsze grono, złożone przeważnie z rodziny. Czerwoni we wszystkich odcieniach urządzali, kierowali ruchem, spiskiem, tajnym działaniem, które przecież jawnie się objawiało. W wypadkach zatem rozpadały się siły i czynniki na trzy, niezgodne ze sobą części, z których ostatnia – czerwoni, zmierzała do zgubnej dla wszystkich ostateczności.

Jak z błędów tych trzech części skorzystać miał czynnik obcy, tak z rozdziału dwóch pierwszych, nabrać siły do swych bezmyślnych i zgubnych przedsięwzięć, musiała część trzecia – czerwoni.

Prócz różnic zasadniczych, grono Andrzeja Zamoyskiego i nieliczny zastęp Wielopolskiego rozdzielały ludzkie słabości, słabostki, wrodzone Polakom nałogi, a tamte nieraz za wymówkę i pokrycie tych drugich służyć miały. Biegiem zwykłym rzeczy, około jednego i drugiego, skupiały się różne ambicje, żądze, także drażliwości i miłości własne; tak bardzo w dawnej Polsce wybujały antagonizm rodowy miał się i tutaj odezwać, nie mniej osobisty; i niewątpliwie trudność wynalezienia obok Wielopolskiego, w porządku rzeczy, któremu nadawał piętno, równorzędnego dla Andrzeja Zamoyskiego stanowiska, wytworzyła jedną z przeszkód przystąpienia szczerego jego zwolenników do dzieła Wielopolskiego i dania mu należytego, zupełnego poparcia. Wobec przeszłości i teraźniejszości Andrzeja Zamoyskiego, wydawało się wielu, może i jemu samemu, abdykacją nie tylko osoby, ale systemu i sprawy narodowej, którą przedstawiał, zajęcie drugiego przy Wielopolskim miejsca i fatalnie przygotowywała się, rozwijała, wzmagała wśród tych wypadków dziejowa w Polsce klęska – antagonizm osobisty. Spotkały się wreszcie i zderzyły dwie polskie dumy, odziedziczone po przedrozbiorowej Polsce rodowe i własne; jedna jawnie się ukazująca, druga wewnątrz ukryta.

W stosunku między Andrzejem Zamoyskim a Wielopolskim stało się także czynnikiem to wzajemne przeświadczenie, iż jeden był pierwszym w kraju obywatelem, drugi najmądrzejszym w narodzie człowiekiem; powstała stąd pewna zazdrość między wyższością moralną i wyższością umysłową.

W Polsce łatwiej pojmuje każdy potrzebę dyktatury dla siebie, niż uznaje konieczność poddania się dyktaturze innego. Przecież czasy były takie, wypadki tego rodzaju, że – jak w Rzymie – w chwilach najważniejszych i tu rodzaj dyktatury, oddanie sprawy w jedne ręce było konieczne, i że ją wykonać mógł skutecznie tylko Wielopolski. Szczęściem było, że człowiek zdolny do niej ukazał się na widowni, że warunek niezbędny do niej władzę uzyskał; zaślepieniem, że tego nie zrozumiano, grzechem, że jej nie przyjęto, nieszczęściem, że jej pochwycić i wykonać nie zdołał Wielopolski.

Im więcej czuli wszyscy jego wyższość, tym trudniej przychodziło każdemu poddać się jej. Już w nazwach Pan Andrzej i Margrabia tkwiła głębsza, niż na pozór zdawać się mogła, przyczyna zbliżenia się społeczeństwa do pierwszego, oddalenia od drugiego. W pierwszym upatrzono przywódcę, w drugim obawiano się władcy.

W Polsce zdziałać mogą politycznie coś użytecznego i trwałego tylko wyjątkowe jednostki, tą samą złączone myślą lub jeden człowiek, co Wielopolski miał określić słowy: “Dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, z Polakami nigdy”. Że jednak takie jednostki lub taki człowiek naruszają równość, rażąc zadawniony jej nałóg, że nie odpowiadają przeważającemu usposobieniu, lubującemu się w mierności, są zwykle zapoznane, nieraz wstrętne, czasem znienawidzone, “nie potrzeba wielkich ludzi, to nadweręża równość”, tak że dla powodzenia trzeba by być wyższym człowiekiem, a nie dać poznać, że się nim jest. W ślad za tym idzie zawiść i zazdrość, wady ogólnoludzkie, lecz które mają w polskim społeczeństwie odrębne znamiona – zawziętości raczej niż współzawodnictwa. Zawiść polska i zazdrość polska, ścigają się nie dlatego, że ktoś jest w posiadaniu stanowiska, które zająć by się pragnęło, lecz że na nim jest; nie sięgają po nie, ale zepchnąć pragną tego, kto je zajmuje. Zawiść i zazdrość tym silniejsze, że nie z zewnątrz powstają, ale w wewnętrznym usposobieniu każdego mają siedzibę. Zawiść i zazdrość są ogólnoludzkimi namiętnościami. Nieraz w dziejach objawiły się w wielkim stylu i niepospolitych skutkach. W Polsce doprowadzały do nikczemności lub niedorzeczności.

Zasadniczą przyczyną rozdziału między zwolennikami Zamoyskiego i Wielopolskiego, jak zobaczymy powodem, iż brakło mu rzetelnego poparcia z tej strony, była myśl niepodległości i nadzieja obcej pomocy do odzyskania jej; obawa zrzeczenia się bytu państwowego przez przystąpienie do dzieła Wielopolskiego i zadowolenia się nim. Te zakorzenione uczucia i wyobrażenia ówczesnego pokolenia stawiły główną przeszkodę temu dziełu. Dla wielu były wymówką wygodną, pokrywającą niższe o wiele powody. Wielopolski przecież nie dokonał rzeczy możliwych, bo wszyscy pragnęli niemożliwych.

Gdybyśmy przyjęli za podstawę rozumowania uczucie, którym niewątpliwie kierowali się biali, przywiązania do nadziei niepodległości, to i wtedy stronnictwo to winno było z danymi, w których posiadaniu było, postawić sobie na razie przynajmniej jako program – wszystko lepsze niż powstanie, skoro wojna europejska o sprawę polską niemożliwa. Brakło do tego odwagi, wobec samych siebie i wobec innych; sprowadziło to zwykłe małoduszności następstwa. Skoro biali tego programu ani postawić, ani wykonać nie zdołali, a Wielopolski spisku nie obezwładnił, rosnąć i wzmagać się musiał. W założeniu i celach bezrozumny, w środkach był przebiegły, zręczny, zapobiegliwy, odważny, śmiały o tyle, o ile inni dobrodusznymi, niezręcznymi, nieprzewidującymi, bezradnymi się okazali. Ogólna atmosfera sprzyjała mu.

Tu najważniejsze nasuwa się pytanie: dlaczego wobec niebezpieczeństwa spisku, z przeświadczeniem, że nie ma co najmniej bliskich widoków wojny o Polskę, biali nie dokonali zwrotu i nie poparli zbawczego i ochronnego systemu Wielopolskiego; dlaczego Wielopolski nie pozyskał białych?

Oprócz ogólnych oraz psychologicznych powodów oddalających białych od Wielopolskiego, dlatego istotnie, stanowczo i szczerze nie poparli go, bo tego nie uczynił ich przedstawiciel i przywódca Andrzej Zamoyski. Skoro pogodzić się nie mógł z Wielopolskim, a ten zjednać go sobie nie zdołał, biali nie poparli Wielopolskiego. Andrzej Zamoyski rozumiał tylko samorząd; rządu w prawdziwym jego znaczeniu, zwłaszcza obcego, nie pojmował, podczas gdy Wielopolski rządu sprawować nie potrafił lub mu do tego czasu zabrakło. Zamoyski mniemał, że samopomocą, pracą organiczną, dojdzie kraj do wszystkiego, wreszcie do wyzwolenia się; dlatego nie chciał wkraczać w zakres polityki. Nie przewidział, że nadejdzie chwila, w której narzuci się ona jako konieczność. Miał wstręt do przewagi państwa, polski, tradycyjny i dziedziczny; wyrobił sobie przesadne wyobrażenie o sile pracy organicznej; nie czuł, że bez kompromisu z władzą, brakowało jej wśród ówczesnych okoliczności podstawy. Poczytywał jako skalanie społeczeństwa wszelkie zwrócenie się do rządu z żądaniami; o nic go prosić nie chciał. Wierząc w swoje teorie, był nie tylko przeciwny ruchowi ówczesnemu, także ujęciu go w rękę. […]


Podczas gdy społeczeństwo polskie zapoznawało swoje zadania i obowiązki, zapuszczało się w coraz większe ciemności nieporozumień, traciło świadomość możliwych do osiągnięcia celów, Wielopolski bystrym okiem zmierzył był położenie. Z doskonałą samowiedzą tego, co podobnym było do osiągnięcia, wyzyskując wypadki, naraz zdobył był wielkiej doniosłości oddanie nareszcie namiestnictwa w Królestwie Polskim Wielkiemu Księciu Konstantemu, bratu cesarza, jemu samemu, władzy cywilnej. Był to znowu genialny obrót nadany położeniu, świadczący o mądrości Wielopolskiego i głębokiej miłości sprawy. Wciągnięciu Wielkiego Księcia Konstantego w wypadki towarzyszyły nie tylko pomyślne na przyszłość widoki, ale coraz donioślejsze ustępstwa na polu narodowym, reformy administracyjne oraz społeczne. Wreszcie, było to zbliżenie się do tego, co sam Napoleon III poczytywał za zadowalające, czym Polacy zadowolić się byli winni, chociaż tego jego zdania nie znali oni i przed katastrofą o nim się nie dowiedzieli.

Gdyby nie zaślepienie, gdyby nie szał, które owładnęły społeczeństwem, a których powody wewnętrzne i zewnętrzne wskazaliśmy – nic nie byłoby prostszego, rozumniejszego, rozsądniejszego, jak skorzystać z tego zwrotu, z tego arcydzieła politycznego Wielopolskiego, dla zabezpieczenia bytu narodowego, przeprowadzenia sprawy społecznej, zażegnania groźnych niebezpieczeństw, przygotowania sobie coraz pomyślniejszej przyszłości.

Około systemu uosobionego namiestnictwem Wielkiego Księcia i reformami Wielopolskiego, każdy rozsądny człowiek nie tylko mógł, ale miał obowiązek skupienia się i dania mu całego swojego poparcia. W najtrudniejszych położeniach są chwile, które, gdy się je umie pochwycić, można na największe niebezpieczeństwo narażoną sprawę jeszcze zbawić. Taką chwilą dla wszystkich rozsądnych ludzi i białych było przybycie Wielkiego Księcia Konstantego. Tu trzeba było zmierzyć rozumem i sumieniem położenie, tu zrozumieć, że choćby istotnie ruch i demonstracje sprowadzić miały ustępstwa, osiągnięto ich możliwą miarę, dotarto do granic, że zużytkowane demonstracje i ruch zawsze niebezpieczne, już tylko zgubnymi stać się mogą przez ich nadużycie; tu wreszcie trzeba było i można było odepchnąć marzenia, ogólnikowe nadzieje, a chwycić się rzeczywistości. Wielki Książę bowiem na czele rządu polskiego, to była już rzeczywistość i przyszłość.

Dlaczego naród nie uchwycił i uchwycić nie umiał tej sposobności naprawienia błędu powstania listopadowego, strat i szkód, które ono bytowi narodowemu wyrządziło? Oto dlatego, że wpojono w niego przekonanie, iż w 1831 roku był ofiarą, nie nauczono go, że był w 1830 roku winowajcą względem siebie samego. W dalszym następstwie błędnego wychowania, mylnych pojęć, pod wpływem wiadomych czynników, społeczeństwo, bez zdania sobie dokładnie z tego sprawy, odpychało niezaprzeczenie znaczną i doniosłą sumę ustępstw i korzyści, którą przybycie Wielkiego Księcia do Warszawy przedstawiało, aby zaznaczyć, że czyni to z obawy i troski, iż przyjęcie będzie zrzeczeniem się niepodległości zupełnej, zaprzepaszczeniem odbudowania Polski i zmarnowaniem sposobnej po temu chwili rządów Napoleona III we Francji, jego w Europie przewagi. Nie tylko dla cienia wypuszczono z ust kawał mięsa, ale nie zdołano zmierzyć tego, co istotnie ówczesne położenie zdolnym było przynieść i zapewnić narodowi; korzyści jedynych, jakie rządy Napoleona III mogły mu przysporzyć.

Tak już zresztą zapędzono daleko społeczeństwo; ruch i demonstracje kierowane spiskiem, tak górowały nad wszystkim; dążenie do rozwiązania skrajnego, choć nieokreślonego, polegającego coraz bardziej na wszystkim lub niczym, słowem do odbudowania Polski niepodległej, było tak naglącym i o tyle gwałtownym, o ile bezmyślnym, że już wtedy, aby stanąć otwarcie, jawnie przy Wielkim Księciu i systemie Wielopolskiego trzeba było odwagi cywilnej, której brak narażał zawsze w Polsce na spaczenie lub utratę najlepszych widoków, najistotniejszych warunków zapew­nienia bytu narodowego.

Zamiast niezbędnej w rzeczy publicznej odwagi cywilnej, coraz wyraźniej, coraz silniej występowała małoduszność i to tak w Polsce rozpowszechnione mniemanie czy wymówka, iż nie należy w dążeniach narodowych od ogółu się oddzielać, bez względu na ich zgubność i bezrozum.

Jednocześnie spisek, któremu wszystko coraz bardziej sprzyjało, upajał się swymi powodzeniami, roznamiętniał się, działał co do skutku ostatecznego na ślepo, co do środków i celów swoich z wielką świadomością, nie bez zręczności i biegłości w opłakanej sztuce gubienia i narażania na bezowocne ofiary społeczeństwa. Coraz też więcej wciągał ludzi, coraz bardziej rozszerzał się zakres jego działania i władzy. Jedni świadomie, drudzy bezwiednie ulegali mu i dali się im kierować.

Najliczniejsza tylko część ludzkości, stan włościański, ani ulegał wpływom spisku, ani wciągniętym został w jego organizację. Udziałem wyższego i niższego duchowieństwa w demonstracjach i ruchu, przybierał on znamiona religijne, które roznamiętniały, rozgorączkowywały i poetyzowały go, coraz większe uczuciu i namiętności nad rozumem zapewniając zwycięstwo. Duchowieństwo, ani zbyt wykształcone, ani do karności przywykłe, podzielało uczucia i złudzenia powszechne; w działaniu przeciw różnowierczemu rządowi znajdowało usprawiedliwienie swojego zachowania się, mogącego liczyć w Rzymie na zachętę. Duchowieństwo, któremu zawsze trudno jest oddzielać się od większości społeczeństwa, szło z ruchem, pozostawiając poza nim i poza własnym w tej mierze wpływem na najliczniejszą część ludności, stan włościański. Ze współdziałaniem duchowieństwa w ruchu szedł także coraz większy wpływ kobiet na wypadki. Demonstracje z ulic i placów publicznych przeniósłszy się do kościołów, nabrały były coraz jaskrawszych pozorów religijnych; coraz większe upojenie stawało się ogólnym. Coraz bardziej ruch i wypadki przybierały znamiona żydowskich za czasów rzymskich poruszeń i zawieruch, które biorąc początek w świątyni jerozolimskiej, przemieniały się w rozpaczliwe, zabójcze dla narodu powstania. I ujrzano dziwne zjawisko narodu, który wmówił w siebie rozpacz wtedy, gdy mu szeroką miarą wymierzano ustępstwa narodowe, wtedy, gdy mu się nadarzała sposobność powetowania szkód wyrządzonych własnymi błędami, kiedy władca i rząd ze słowami zgody i czynami pojednania do niego przemawiali. Społeczeństwo wepchnięte przez spisek na manowce, rozlicznymi wpływami zewnętrznymi w błąd wprowadzone, pomimo pomyślnego obrotu rzeczy, zapragnęło rozpaczy i rozpaczliwie rzuciło się w przepaść.

W tym stanie rzeczy, już nie tylko dla wzięcia, dla popularności, niebezpiecznym stawało się trzeźwe zapatrywanie i jawne obranie rozsądnego kierunku. Nie tylko cywilnej, ale innej już odwagi trzeba było, aby odłączyć się od ruchu i demonstracji, potępić je i stanąć przy Wielkim Księciu Konstantym.

Że skupienie się poważnej części społeczeństwa około Wielkiego Księcia Konstantego mogło zażegnać niebezpieczeństwo wynikające ze spisku, położyć koniec jego władzy i działaniu, najlepiej świadczy, iż spisek to natychmiast zrozumiał i wszystko na jedną postawić kartę uważał za konieczne. Tą jedną kartą był strzał, który wymierzył do Wielkiego Księcia. Strzał ten bowiem albo musiał wywołać zwrot stanowczy w społeczeństwie, albo doprowadzić do celu ostatecznego spisku, do zerwania zupełnego z istniejącym porządkiem rzeczy, do odepchnięcia systemu Wielopolskiego i do powstania zbrojnego. Strzał ten był jakby opatrznościową przestrogą daną białym i całej rozsądniejszej części społeczeństwa w spóźnionej godzinie. Kto w nim nie usłyszał wszystkich późniejszych strzałów powstania, ten albo był głuchy, albo umyślnie uszy sobie zatykał. Była to ostatnia, ale nad wszelki wyraz sposobna chwila do zerwania ze spiskiem, do przejrzenia jego bezmyślnych, do potępienia szalonych, otrzeźwienia rozsądnych. Trzeba to było uczynić, nie tylko uroczyście, ale stanowczo, nie tylko jawnie, ale wytrwale, nie tylko w adresie, ale czynem, nie tylko uczuciem, ale politycznie. Wielki Książę Konstanty otoczony szczerze i bez zastrzeżeń rozsądną, zamożną, wykształconą Polską, gotową przy nim i z nim obezwładnić spisek i odepchnąć jego bezużyteczne, a już sromotne praktyki, gotową ustalić instytucje narodowe, przeprowadzić społeczne przeobrażenia Wielopolskiego, Wielki Książę poparty przez celniejszą część narodu, byłby mógł podołać zadaniu i takie połączenie rokowało przyszłość, której niepodobna obrachować; to pewne, iż uniemożliwiało powstanie i klęskę 1863 i 1864 r.

Biali nie zrozumieli, że po strzale do Wielkiego Księcia nie było już wyboru, jak tylko między Wielopolskim a katastrofą. Nie szaleni i czerwoni, których sąd w tej mierze był ograniczony i zupełnie zamącony, najwięcej tu politycznie zawinili, ale rozsądni i biali, którzy mogli zmierzyć skutki; nie ci, co strzał dali – ci, którzy zamknęli na jego następstwa oczy, którzy nie odczuli lub uznać nie mieli odwagi, że on rozstrzygająco zaznaczył w wypadkach chwilę.

Był to stanowczy błąd polityczny wśród owych wypadków. Kto go popełnił, kto mu nie zapobiegł? Czy Wielopolski winien, iż nie potrafił skorzystać z okoliczności, aby białych przejednać i skupić około Wielkiego Księcia, czy biali nie obierając w tej chwili zbawczej drogi najciężej zgrzeszyli? Rzecz historycznie dotąd nie całkiem wyjaśniona, co tym smutniejsze, bo przypuszczać pozwala, że nikt całkiem od winy wolny nie był. […]

Powstanie zbrojne wybuchło. To, co za największe nieszczęście uchodziło – stało się. Szaleństwo stało się ciałem. Nie potrzeba mierzyć skutkami tego czynu, aby oceniać jego zgubność. Była ona w dniu jego spełnienia widoczną, namacalną, wszystkim wiadomą. Zgubność powstania nie polegała na przedwczesnym wybuchu, tkwiła w rzeczy samej.

Przyczyną główną powstania był spisek. Powstanie było następstwem spisku. Nie było nigdy ani potrzeby, ani warunków powodzenia, ani istotnego celu dla spisku w Polsce porozbiorowej. Wszystkie tak liczne spiski od zniesienia Księstwa Warszawskiego były lekkomyślną igraszką i bezużytecznym z góry narażeniem sił społeczeństwa. Ostatni, który doprowadził do powstania 1863 r., jest tego najlepszym świadectwem. Wciągnął on w grę już nie jednostki, których utrata mniej dotkliwą byłaby dla rzeczy publicznej, ale stopniowo znaczną część społeczeństwa, wreszcie kraj cały i sprawę całą, tym samym stawiał na kartę wszystko. Acz tajny, nie zataił swego istnienia; przeciwnie, całym szeregiem jawnych czynów i objawów przestrzegał i oświecał przeciwnika, iż jest, nie zakrywał przed nim ani swojego działania, ani swoich sposobów, ani celu, aczkolwiek ten był fikcyjny, niedosięgły. Celu dokładnego, dobrze określonego, którego dopiąć by mógł w warunkach czasu i przestrzeni, w razie nawet powodzenia nie miał, bo Polska niepodległa nie była celem dobrze określonym, gdyż spisek nie zdawał sobie sprawy ani z jej rozmiarów geograficznych, ani z jej kształtu politycznego. Dążyć do odbudowania, jak głosił, Polski w granicach z 1772 roku nie mógł spisek, gdyż aby tego celu dopiąć byłby musiał zwalczyć i obalić w polskich ziemiach panowanie trzech potężnych mocarstw wtedy, kiedy wiedział, że nie był w stanie zwalczyć i obalić panowania rosyjskiego. Wywieszenie granic z r. 1772 było zatem tylko środkiem. Cel pozostawał politycznie nieokreślony.

Potrzeba spisku wreszcie nie istniała. Skoro bowiem jasne, matematycznie dowiedzione było, że niepodległość Polski odzyskana być mogła tylko przez obcą pomoc albo ta pomoc byłaby daną i nadciągnęłaby do kraju, wtedy spisek był zbyteczny, albo nie nadeszłaby, wtedy musiał się stać zgubny. Utworzenie zatem spisku było bezcelowym wywołaniem niebezpieczeństwa, bezużytecznym przedsięwzięciem lub wstępem do nieuniknionej, dobrowolnej katastrofy.


Nie powstanie, spisek był głównym politycznym błędem czerwonych; nie powstanie, spisek pozostanie ich najcięższym wobec rzeczy publicznej grzechem. Spisek bowiem w tych warunkach nie mógł nic innego mieć na celu, jak bezmyślne powstanie, inaczej jeszcze bardziej byłby bezmyślny. Wypieranie się zamiaru powstania było też tylko taktyką ze strony spiskowców, o czym świadczy wydział wojny w Komitecie Centralnym, wyznaczenie dowódców, zakup broni i oddziały, które zaraz w pierwszym dniu w różnych punktach kraju się pojawiły, wreszcie i to, że zawsze w naradach spisku szło tylko o termin wybuchu, a branka zmusiła jedynie do przyspieszenia go.

Bezmyślność tego powstania pozostanie w nauce politycznej niezważoną i niezmierzoną. Było to przedsięwzięcie na oślep, ale było logicznym następstwem spisku, urządzonych przez niego demonstracji, nakazanej żałoby, zwłaszcza zaprzysiężonej i zaprowadzonej w całym kraju organizacji nieświadomej ostatecznego, nie istniejącego celu, która do bezmyślnego dlatego doprowadziła czynu. Zastanówmy się bezstronnie nad powodami, jakie wpłynąć mogły na zawiązanie tego spisku zanim zbadamy jego istotę i tych, którzy byli jego twórcami; w niej i w nich bowiem znajdziemy główne przyczyny jego zawiązania.

Jeżeli by żadnego zamiaru zbrojnej walki nie było, cóż mogłoby znaglić do utworzenia spisku? Gdyby twórcy spisku nie zmierzali do powstania, po cóż by go zawiązywali? Ludzie, którzy z góry nie uznawali ani rozumieli jego bezużyteczności, a ocenić nie umieli czy nie chcieli niebezpieczeństwa, przystąpili do spisku pod wpływem zakorzenionego w nich niczym nieuzasadnionego mniemania, że w ogóle potrzebne są spiskowania i powstania w Polsce dla utrzymania ducha publicznego i ciągłości sprawy narodowej bez względu na skutek i następstwa. Była to teoria własnego niszczenia się, której przez długie lata apostołem był Mierosławski, szalbierz, co na placu publicznym umiał zawsze około siebie gromadzić gapiów i nadużywał ich dobrej wiary. Mówił, iż w Polsce nigdy nie można wiedzieć, kiedy się uda wywołać ruchawkę i że kiedy najmniej do tego kraj zdaje się usposobiony i przygotowany, wtedy właśnie liczyć można na powodzenie spisku. Spiskował wciąż i znajdował pewną liczbę adherentów i współdziałaczy. Tym razem działanie pokrewnych mu duchów przerastać go zaczęło. Już nie ograniczano się do jego teorii, iż liczyć można na nieusposobiony i nieprzygotowany grunt, lecz z daleka i systematycznie usposabiano i przygotowywano takowy w całym kraju dla działań i dzieła spisku.

Jak na całość wypadków, tak i na zawiązanie, rozszerzenie się spisku i powstanie, podziałały bezpośrednio dwie przyczyny: zewnętrzna i wewnętrzna. Ogłoszenie zasady narodowości, zwłaszcza przebieg sprawy włoskiej, ośmieliły i utwierdziły czerwonych polskich w ich praktykach, w ich metodzie, do tego przyczyniła się wrodzona całemu społeczeństwu skłonność do naśladownictwa. Bez zdolności do krytyki i porównania odmiennych położeń ludzie ci mniemali, że wystarcza to proste rozumowanie: skoro spiski doprowadziły do wyswobodzenia Włoch, spisek potrzebny jest dla wyswobodzenia Polski; skoro zasada narodowości postawiona została w świecie, jest on obowiązkiem, gdyż sprawa polska nie może nie upomnieć się o swoje prawa, może zaś to uczynić tylko za pomocą spisku.

Czerwoni polscy mieli oczywiście pewne związki z czerwonymi i radykalnymi żywiołami świata całego, zwłaszcza z włoskimi i prawdopodobne rady, w każdym razie przykład Mazziniego, podziałały na nich. Nie brakło może jeżeli nie bezpośredniej, to pośredniej zachęty do spiskowania ze strony księcia Napoleona, który zostawał z Mierosławskim w stosunkach. Wyrazem jawnym tej zachęty i konszachtów stała się była szkoła wojskowa polska w Cuneo, za staraniem Księcia otwarta, która wykształcić miała ludzi dla przyszłego powstania podniesionego przeciw Austrii lub światu całemu raczej, niż wyłącznie przeciw Rosji.

Zmiana tronu w Rosji, pewne zwolnienie systemu, znane nam zachowanie się od początku rządu rosyjskiego, nie tylko zachęcały do zawiązania spisku, ale uzasadniały potrzebę takowego w oczach jego twórców, aby skorzystać z zawikłań w państwie rosyjskim. Mniemano bowiem, opierając się na bardzo niedokładnych i nieokreślonych danych, że w samej Rosji powstanie jakiś ruch, jakiś przewrót, zapoznając, iż liczenie na rewolucję w Rosji zawsze zawiodło, zwłaszcza, że jeżeli co mogło ją oddalić i zażegnać, to właśnie podniesienie sprawy polskiej, która musiała obudzić w społeczeństwie rosyjskim wypróbowany, w swoim rodzaju zawsze silny patriotyzm.

Zamiast oprzeć się na tych powodach historycznych i politycznych, budowano nadzieję przewrotów w Rosji na wymownych, ale bezsilnych słowach i pismach kilku rosyjskich emigrantów. Objawy sympatii Herzena i gorące w sprawie polskiej artykuły jego dziennika “Kołokoł” upajały złudzeniami. Próby Sierakowskiego i innych oficerów polskich zjednania wojskowych rosyjskich dla ruchu były obliczane przed należytym skutkiem. Młodzież polska wychowana w uniwersytetach rosyjskich, oficerowie polscy z armii rosyjskiej największy wzięli udział w spisku i przyczynili się do złudzenia, że liczyć można na kataklizm w Rosji.

Takie były zewnętrzne powody powstania spisku polskiego, takie zewnętrzne dane, na których mógł jedynie oprzeć się. Powody całkiem niedostateczne lub mylne, które wobec nauki politycznej nie uzasadniały użycia spisku jako środka, ani dać mu mogły rękojmię i warunki powodzenia.

Wewnętrznym powodem powstania spisku był zwiastujący chorobliwy stan społeczeństwa brak zaufania i uszanowania niższych dla wyższych, młodszych dla starszych, kierowanych dla kierujących, usprawiedliwiony tym może, że zachowanie się podczas tych wypadków wyższych, starszych i kierujących nie tylko umożliwiło powstanie spisku, ale co najważniejsze ułatwiło jego wzrost, wzmogło się i pozwoliło mu przystąpić do zgubnego przedsięwzięcia; że było abdykacją bez oporu i walki. Wreszcie nieporadność, słabość władz rosyjskich – od rządów ks. Gorczakowa do systemu Wielkiego Księcia Konstantego – wobec spisku, ich ociąganie się ze względów zewnętrznych, rozstrój podrzędnych organów były dla spisku zarówno podnietą, jak ułatwieniem. I stała się rzecz niesłychana w dziejach, iż w państwie absolutnym, rozporządzającym wszystkimi siłami i środkami rządzenia, spisek uchwycił w kraju część znaczną władzy, przemienił się w Rząd Narodowy i wydał bezsilną, przecież półtora roku trwającą wojnę jednemu z największych mocarstw europejskich. Nie wiedzieć co tu bardziej zadziwiać winno, czy bezrozumne przedsięwzięcie, czy zbieg okoliczności, który pozwolił je podjąć.

Głównych jednak przyczyn zgubnego dla rzeczy publicznej spisku szukać należy w kolejnych jego twórcach, w działaczach różnych tajnych kół, stowarzyszeń i organizacji, w ich usposobieniu, wychowaniu, charakterze, namiętnościach, uczuciach, umysłowym wykształceniu.

Na spisek złożyły się żywioły emigracyjne i krajowe, wzmocnione tymi, co skorzystali z amnestii oraz ułaskawionymi z Syberii. Wszyscy byli duchowo, pośrednio lub bezpośrednio, dziećmi powstania listopadowego i następnych w jego myśli usiłowań, wychowankami tej szkoły, która nie uznawała potrzeby naprawienia błędu 1830 roku, lecz wierzyła w konieczność bezowocnego spiskowania i sporadycznej walki zbrojnej, czyli w system odrodzenia przez niszczenie własnych sił. Była to teoria żydowska, tak dalece przeciwna wszelkiej politycznej nauce, iż wytłumaczyć się da jedynie mistycyzmem, nie mającym nic z polityką wspólnego, którego początku szukać należy po części w polskiej poezji porozbiorowej, po części w cierpieniach ofiar tej teorii.

Ten nieobliczalny dla nas żywioł mistyczny, który w narodzie żydowskim stał się twórcą światowej religii, odmienny zupełnie od prawdziwego patriotyzmu, jak go pojmowały zdrowe w starożytności pogańskiej i w chrześcijańskich czasach, przeznaczone wyłącznie do życia ziemskiego społeczeństwa, stał się w wypadkach, we wzroście spisku i w powstaniu, ważnym czynnikiem tym niebezpieczniejszym, że nieokreślonym.


Do utworzenia spisku przystępowali ludzie w ogóle mało lub całkiem nieznani społeczeństwu, po największej części z warstw średnich, przeważnie ludzie młodzi, nawet bardzo młodzi, z niektórymi wyjątkami, z miernym lub niedokończonym wykształceniem, z większymi chęciami, niż z możnością ich zaspokojenia, z pewnym uczuciem pokrzywdzenia i upokorzenia, z gorączką działania, może odznaczenia się, z żalem, iż bez zupełnej zmiany i przewrotu stosunków, do działania i odznaczenia się nie znajdą sposobności; większa część z wyłącznym pragnieniem służenia, według swoich pojęć, sprawie narodowej, którą istotnie miłowała więcej idealnie niż praktycznie; inni z zarozumiałością niesłychaną, iż tylko oni skutecznie mogą sprawę podjąć, z pogardą dla wszystkich, którzy ich zapatrywań nie podzielali; byli tam ludzie gotowi do wszelkich poświęceń i zdolni ponieść wszelkie ofiary i ofiarę życia, jak tego dowiedli; byli tacy, którzy wierzyli, że spiskując spełniają cały patriotyczny obowiązek, a o następstwa nie pytali się; byli i tacy, co już nic innego robić nie umieli, do niczego innego tylko do spiskowania zdolni się czuli; zadawniona w Polsce skłonność do urzędów i tytułów pchała do pozyskiwania choćby tajnych, tak dobrze w organizacji czerwonej, jak białej; byli także między nimi żądni władzy, którzy woleli posiąść tajną, niż żadnej, wiedząc, że dostawszy się do steru nie wytrzymywaliby próby światła słonecznego; byli wreszcie wariaci najniebezpieczniejsi, bo tacy, których nie można zamknąć w domu obłąkanych. Wielu hołdowało źle określonym wyobrażeniom, które łączyły zbawienie Polski ze skrajnymi zasadami, skrajne zasady ze zbawieniem Polski, co stawiało ich z góry w przeciwieństwie – z którego zresztą nie zdawali sobie dobrze sprawy – z wyższymi warstwami polskiego społeczeństwa; między tymi było więcej fanfaronów rewolucyjnych niż prawdziwych rewolucjonistów. Wreszcie wszyscy wychowani w nauce, iż nie ma rozwiązania sprawy polskiej prócz niepodległości, niezdolni byli pojąć ani sumiennie przypuścić innego, a miejsce rozwagi, która by im wskazała trudności lub niepodobieństwa, zajmowała ślepa, pełna zarówno pewności siebie, jak gotowości do ofiar wiara, pozostająca w związku z mistycyzmem, o którym wyżej mówimy.

Byli to najdoskonalsi przedstawiciele jednej z dwóch ostateczności polskich, polegającej na gorączce niszczącej i ofiarności nie tylko bezużytecznej, ale zgubnej dla rzeczy publicznej, która na szwank narażała od rozbiorów sprawę polską.

Spisek był tak dalece niepotrzebny, nieuzasadniony, a zgubny, że wtrącił jego twórców w przymusowe położenie co do rozpoczęcia zbrojnego powstania. Jego bezużyteczność i zgubność nie od terminu zawisłe były, gdyż w żadnym razie skuteczne być nie mogło, jednak chwila wybuchu okazała to w sposób jaskrawy. A teraz na co mogło rachować powstanie, gdy je przygotowywano? Twórcy jego, chociaż głosili teorię “o własnych siłach” dla podniesienia ducha, chociaż głównym ich znamieniem był brak wykształcenia i sądu politycznego, przecież liczyć nie mogli, oni nawet, na zwalczenie siły zbrojnej rosyjskiej powstańczymi oddziałami i z pewnością na to nie liczyli. Nie przyznając się do tego, rachowali zatem na jakąś nieokreśloną, przez nikogo nie obiecaną pomoc obcą. Oczywistą rzeczą, iż na jedyną wówczas możliwą Napoleona III, nie zastanawiając się wcale nad tym, czy, jak i kiedy będzie w stanie jej udzielić. Przygotowanie powstania w myśli, że ono wywoła poparcie Napoleona III, było dowolną spekulacją, na żadnych danych, upoważniających do narażenia narodu, nie opartą. […]

Powstanie 1863 roku ściągnęło największą od rozbiorów na naród polski klęskę. Była ona niezmierna. Zarówno w dziedzinie faktów, jak i pojęć sprowadzić musiała i sprowadziła zwrot dziejowy. Szkoda, jaką te wypadki wyrządziły sprawie polskiej jest tak wielka, że się dokładnie obliczyć nie da. Jeżeli dotąd wszystkie bezowocne usiłowania narodu polskiego odzyskania bytu państwowego kończyły się przeważnie politycznymi stratami, te, które były następstwem powstania 1863 r., po raz pierwszy sięgnęły daleko i głęboko aż do bytu narodowego, aż do podstaw społeczności. Nie wykluczają one strat politycznych.

Po nabytych doświadczeniach najmniej przyjdzie ubolewać nad tymi, które na polu międzynarodowym sprowadziło dla sprawy polskiej powstanie 1863 roku. Przecież niepodobna nie zapisać, iż położyło jej koniec jako europejskiej. Rozbiory wymazały Polskę z karty geograficznej, dopiero powstanie 1863 r. wykreśliło ją z rzędu spraw międzynarodowych. Ze względu na złudzenia, które międzynarodowe znamię sprawy polskiej budziło w społeczeństwie i zgubny użytek, jaki z niego robiło, strata zrównoważona była poniekąd wytrzeźwieniem w tej mierze narodu, zdrowszym i prawdziwszym poglądem na własne położenie, obowiązki i zadania, wyleczeniem się ze zgubnego mniemania, że odbudowanie Polski jest koniecznością i obowiązkiem Europy, i że na nie liczyć można.

O ile pod tym względem strata ta rozwiała złudzenia i zgubnej fikcji koniec zaznaczyła, niewątpliwie stawała się usługą oddaną społeczeństwu, nauczając je, iż tylko na siebie i własną pracę około bytu narodowego liczyć może i powinno; zatem winno wejść na inne, odmienne od dotychczasowych, drogi. Niestety, usługa była pod wielu, pod głównymi względami, spóźniona, jeżeli nie całkiem bezowocna. Oddana bowiem została kosztem zbyt wielkich ofiar, poświęceniem zbyt żywotnych interesów. Twierdzono, iż ta sroga nauka potrzebną i niezbędną była, aby wyleczyć naród polski z wiekowego obłędu, z niezrozumienia bytu narodowego inaczej jak w kształcie państwowym i z wiary w obcą w tej mierze pomoc. Jeżeli tak istotnie było, lekarstwo stało się zgubniejsze od choroby.

Ostatnim i najdonioślejszym wyrazem polityki niweczącej kompromis między Polakami a Rosją, stała się w 1863 r. interwencja dyplomatyczna dwóch mocarstw zachodnich i Austrii, spowodowana powstaniem. Zaprzepaściła bowiem ostatecznie system, który przedstawiali Wielki Książę Konstanty i Wielopolski; nie w myśli oczywiście not mocarstw i objawów opinii publicznej w Europie, lecz przez położenie jakie wytworzyła cesarzowi Aleksandrowi II i jego wicekanclerzowi wobec uczucia narodowego i patriotycznego w Rosji samej. System Wielkiego Księcia Konstantego, oparty na autonomii i bycie narodowym Królestwa Polskiego, mógł być przeprowadzony i ustalić się tylko pod warunkiem, żeby mu sprzyjał naród rosyjski. Od chwili, jak duma narodowa rosyjska zraniona została interwencją dyplomatyczną, a ranę zajątrzyło postępowanie Polaków, zwłaszcza rozszerzenie polityczne i geograficzne sprawy zagrażające mocarstwowemu stanowisku Rosji – przepadła nie tyle dobra wola cesarza Aleksandra, jak możność dla niego postępowania z Polakami i w Polsce stosownie do pierwotnych jego zamiarów.

Tak to interwencja dyplomatyczna wytworzona powstaniem, godząc w narodową miłość własną rosyjską, rozogniła namiętności, roznamiętniła jego dobre i złe instynkty przeciw Polakom. Nie ma może w dziejach przykładu usługi, która by tak dalece zabójczą się stała dla sprawy, której pomóc miała, jak interwencja 1863 r. dla społeczeństwa polskiego.

Powstanie 1683 r. położyło koniec emigracji polskiej jako ciału politycznemu. Pojawiały się jeszcze i pojawiają zachcianki wywieszania haseł dla kraju przez emigrantów, ale z upadkiem powstania 1863 r. emigracja polska przestała istnieć jako instytucja narodowa siłą rzeczy i z woli wielkiej większości społeczeństwa polskiego. Było to następstwem prostym ustania widoków obcej pomocy i wiary w odbudowanie Polski przez Europę i dla dobra Europy; pozostawało to w bezpośrednim związku z tym, że sprawa polska przestała być europejską. Zrozumiał to pierwszy i najlepiej Hotel Lambert. Mogli jeszcze zapaleńcy i szaleńcy chcieć użyć emigracji jako środka; dla rozsądnych i wytrawniejszych Polaków straciła wszelką przyczynę bytu. Dla rozwoju bytu narodowego było to względną korzyścią, gdyż w pracy około niego, ani zgodne z prawdą, ani roztropne, ani nawet możliwe było, aby kierunek i hasła wydawane były spoza krajów polskich; one jedne mogą ocenić i powinny znaleźć każdy dla siebie z osobna właściwe działanie i postępowanie.

Powstanie 1863 r. uniemożliwiło kompromis polityczny między Rosją i narodem polskim, zaznaczyło zgubny dla tego ostatniego zwrot w toczącym się od wieku procesie. W najgorszym nawet przypuszczeniu pogwałciło bieg wypadków na szkodę polskiego narodu. Mówimy w najgorszym przypuszczeniu, albowiem wcale wykluczonym być nie może, iż znaleźć się mógł za pomocą sądu polubownego sposób pogodzenia interesów, usunięcia namiętności, zwalczenia przesądów i wytworzenia stanu rzeczy, który by zapewnił narodowi polskiemu wobec Rosji nie tylko byt narodowy, ale istnienie polityczne określone, chociaż ograniczone wymaganiami państwa rosyjskiego. W sprawach ludzkich tak samo nie ma w przeszłości niepodobieństw, jak nie ma ich w przyszłości. Gdybyśmy jednak uznali nawet, iż niemożliwe zasadniczo było pogodzenie interesów rosyjskich z bytem tym lub z istnieniem pod tą lub ową formą polityczną narodu polskiego, nie ulega przecież wątpliwości, że wypadki 1863 r. wzięte jako całość przyspieszyły przechylenie szali na niekorzyść Polski nie tylko dobrowolnie, ale bezrozumnie, nie tylko lekkomyślnie, ale bezsumiennie. Chociażby Rosja zawsze i niezachwianie była dążyła do tego, co dziś zdziałać usiłuje w ziemiach polskich, chociażby nic ją od tego w dziejowym biegu wypadków odwieść nie mogło, to powstanie 1863 r. ułatwiłoby jej jeszcze było zadanie i przyspieszyło jego dokonanie, znosząc między chęcią a spełnieniem jej istniejące zapory. Byłoby ono zatem, w tym nawet przypuszczeniu, nie tylko bezużytecznym, ale szkodliwym zmarnowaniem sił narodu polskiego, które w innych warunkach i w innym czasie mogły być zużytkowane dla położenia tamy rzekomym zamiarom Rosji, podczas gdy ułatwiły i przyspieszyły ich wykonanie. Powstanie stało się obosiecznym mieczem, którego ciosy tylko naród polski raniły. Miało więc znamiona samobójstwa.

Powstanie 1863 r. zniweczyło w zarodzie żywioły rozwoju narodowego bytu polskiego pod panowaniem rosyjskim, żywioły politycznego ukształtowania się polskich stosunków wytworzone zmianą tronu w Rosji, usposobieniem i zamiarami Aleksandra II oraz polityką Napoleona III, jego przyjaznymi dla sprawy polskiej chęciami, jego na jej korzyść działaniem. Więc zło wielkie sprowadziło, niemałemu dobru przeszkodziło. Nosi na sobie znamiona podwójnego błędu, podwójnego grzechu – błędu i grzechu w dwóch kierunkach: ujemnym i dodatnim.

Rzecz godna uwagi, podczas gdy ze strony polskiej zarzucano nieszczerość, obłudę i ukrytą chęć odebrania tego co dawano wszystkim próbom pojednawczym rządu rosyjskiego w różnych epokach, z tejże samej polskiej strony uprzedzano zawsze tę chęć, wytwarzano ją i otwierano dla niej wolne pole działania niecierpliwością i bezrozumnymi porywami. Jednocześnie z zaznaczeniem utraty korzyści, określić można ujemne, zgubne następstwa powstania i stwierdzić, że ono je sprowadziło, że bez niego nie byłby ich poniósł naród polski.

Śmiało zatem powiedzieć nam przychodzi, że mało jest w dziejach wypadków, które by narodowi równie wiele dobrego ujęły, zwłaszcza równie wiele złego przyniosły. Jeżeli nie dadzą się określić dokładnie korzyści, jakie naród polski odniósłby był z zaniechania przedsięwzięcia 1863 r., oznaczyć można ściśle straty, które za sobą pociągnęło.


Dotknęliśmy w ciągu tej rozprawy całego szeregu błędów i pomyłek, które były przyczyną i sprowadziły klęskę – przypatrzyliśmy się wypadkom, które ją wywołać musiały, wywołały i uniemożliwiły nie tylko mniej zgubne, nawet korzystne dla narodu polskiego rozwiązanie. Głównym, zdaniem naszym, powodem niepowodzenia, przyczyną głęboko i daleko sięgających skutków oraz skrzywienia zadania, zmarnowania sprzyjających okoliczności, było mylne postawienie rzeczy wobec Rosji – tym, że ani umiano, ani chciano, ani zdołano rozłączyć politycznie sprawy Królestwa Polskiego od stanowiska Litwy i Prowincji Południowo-Zachodnich. Połączenie ich pchnęło w najznaczniejszej mierze Rosję i społe­czeństwo polskie na manowce, na których nie mogły się spotkać inaczej, jak w ślepej i namiętnej walce. Ani oczekiwać, ani żądać nie można było od Rosji załatwienia należytego stosunku jej do społeczeństwa polskiego inaczej, jak pod warunkiem rozłączenia politycznego tych dwóch rzeczy. Tylko takie rozłączenie nie groziło interesowi państwowemu Rosji, ono jedno nie budziło w niej namiętności. Kto zatem nie rozdzielał tych dwóch rzeczy, z góry chciał nie do kompromisu, ale do ostateczności doprowadzić i samowiednie czy bezwiednie wywoływał w społeczeństwie rosyjskim nienawiść, zemstę, żądzę zagłady polskości. Nie brakło w Polsce świadomości tych prawd, tych niebezpieczeństw, brakło odwagi, aby się trzymać pierwszych, zażegnać drugie. A tak w założeniu i szczegółach, przy początku i przez bieg wypadków, brak odwagi obywatelskiej, brak odwagi cywilnej stał się główną przyczyną, głównym powodem klęski.

Po trzykrotnej próbie Rosji, dwukrotnej za panowania Aleksandra I, ostatniej za Aleksandra II, polubownego, pokojowego, łagodnego załatwienia sprawy polskiej w swym łonie, powstanie 1863 r. wywołało już nie tylko w rządzie, ale i w społeczeństwie rosyjskim przekonanie, że te usiłowania są bezowocne, co gorsza u niektórych Rosjan, że są szkodliwe, może zgubne.

Wmieszanie żywiołu religijnego w ruch ówczesny uwydatniło, wypukłymi uczyniło różnice i przeciwieństwa między dwoma społeczeństwami polskim i rosyjskim, między odmiennymi pochodzeniami dwóch cywilizacji, między religią katolicką i prawosławną; różnice i przeciwieństwa, które rozumna polityka winna była łagodzić.|

Powstanie 1863 r. zadało dotkliwy cios polityce Napoleona III i jego rządom, monarsze i dążeniom, sprzyjającym narodowi polskiemu i dla niego korzystnym. Obezwładniło, zgubne się stało dla ostatniego władcy ożywionego we współczesnych czasach wyższymi myślami, powodującego się szlachetnymi uczuciami; zniweczyło jego wielkoduszne chęci. Uniemożliwiło co za pomocą przyjaźni z Rosją chciał Napoleon III dla Polski uczynić. Stawiając go w położeniu trudnym, następnie bez wyjścia, rozwiało wiarę w jego nieomylność, w jego gwiazdę i wszechpotęgę; wskazało, podało Bismarckowi i jego polityce środki stawienia mu czoła i zwalczenia go; przeszkodziło przymierzu Francji z Rosją, które byłoby przekształciło kartę europejską i nie dopuściło do przewagi Prus w Niemczech, Niemiec w Europie. Zespoliło Rosję z Prusami na czas wojen tych ostatnich z Austrią i Francją.

Obniżenie uroku Napoleona III wewnątrz i na zewnątrz, osłabienie wpływu Francji, ośmielenie jej wrogów, oto skutki i owoce powstania 1863 r. W Polsce znikła naraz legenda napoleońska, znikła wiara odbudowania państwa polskiego przez Francję, nawet w jakąkolwiek skuteczną jej pomoc; gwałtowny pod tym względem odbył się proces przeobrażenia pojęć i sądów. Francja straciła kraje polskie, które przeszło od pół wieku moralnie posiadała. Choćby twierdzić chciano, że strata była niewielka, powiemy już dlatego była znaczna, że zaznaczała początek upadku wpływu Francji na ogół spraw ludzkich i jej wziętości w świecie całym. Od powstania polskiego 1863 r., Cesarstwo napoleońskie, z nim Francja, żadnym powodzeniem większym nie cieszyły się. Widocznie rozpoczęła się epoka błędów i stopniowego obniżania się, które do Sedanu doprowadziły.

Jeżeli zabrakło Francji w stosunkach europejskich, pierwszej tego przyczyny szukać należy w powstaniu polskim 1863 r. Wbrew radom, wbrew woli Napoleona III dokonane, nie bez jego winy i współudziału dojrzało, dwuznaczność bowiem i słabość cesarza wobec ruchu i demonstracji polskich przyczyniły się do jego przygotowania i wybuchu. Powstanie polskie pchnęło go na zgubną drogę, znagliło do podniesienia sprawy polskiej, bez widoków powodzenia, uniemożliwiło wszelkie inne prócz pogromu wyjście i stało się jednym z powodów podwójnej klęski: sprawy polskiej i sprawy napoleońskiej oraz francuskiej.

Austria, nie zdobywszy się ani na jawne złączenie się z Rosją wobec powstania 1863 r., ani na stanowcze wystąpienie przeciw niej, naraziła sobie wszystkich, bo zawiodła wszystkich. Tym swoim postępowaniem zespoliła Prusy z Rosją i zapewniła pierwszym życzliwość drugiej w dzień własnej z nimi stanowczej rozprawy, pozbawiwszy się na ten dzień pomocy Francji, skazawszy się na odosobnienie. Ona może bezwiednie umożliwiła trwanie zgubnego powstania, bo stanowczym i bezwzględnym wobec niego postępowaniem w Galicji mogła mu równie jak złudzeniom zaraz w pierwszych chwilach koniec położyć. Austria stopniowo doprowadziła rzeczy do tego, iż mocarstwa podniosły sprawę polską bez zamiaru i możności rozwiązania jej, zatem w sposób dla wszystkich zgubny, z tym nieuniknionym skutkiem, iż oddana została ta sprawa na łaskę i niełaskę Rosji, czego położenie geograficzne i interesy polityczne nakazywały Austrii wystrzegać się. Wprawdzie zapobiegła ona na razie przymierzu Francji z Rosją, z czego głównie Anglia i Prusy jej kosztem skorzystały; pozbyła się więcej urojonego niż istotnego niebezpieczeństwa użycia sprawy polskiej przez Rosję na jej stratę; w zamian jednak wywołała stokroć groźniejsze na swoich granicach panslawistyczno-prawosławne dążności, sięgające w głąb monarchii, nie uratowała nawet owej spójni, wynikającej z podziału Polski; bo aczkolwiek materialnie dotąd jeszcze nadwyrężoną nie została na polskim gruncie, nie przeszkodziła wojnie Prus z Austrią w r. 1866, a moralnie i politycznie przestała istnieć w sprawie polskiej, gdyż ją pochłonęły żądze i apetyty rosyjskie, dla Austrii groźne. Miejsce tej spójni zajął dotąd przygłuszony, choć nie zawsze cichy, antagonizm i przeciwieństwo między Austrią i Rosją w sprawach polskich i ruskich.

Zachowanie się Austrii w wypadkach 1863 r. było mylne i błędne, skoro sprowadziło dwa najbardziej niepomyślne w polityce skutki – stratę możliwych korzyści, które by jej przyniosło starcie się w porę z Prusami i rozszerzenie jej polskich posiadłości, oraz ujmę jej stanowiska i nowe niebezpieczeństwa. Skutek to zwykły, gdy dla małych celów teraźniejszości poświęca się wielkie przyszłości. Krótki czas przedziela polskie wypadki 1863 r. od Sadowej, dłuższy nieco ubiegł do chwili, w której przyszło Austrii zająć na Wschodzie wyczekujące, pełne troski, kosztowne stanowisko. Powstanie polskie 1863 r. spowodowało zatem Austrię do popełnienia błędów i pomyłek, których następstwa odczuła i dotąd odczuwa. Kto wierzy w Nemezis historyczną, może dopatrzyć się jej działania w wypadkach, które rozegrały się w Europie po 1863 r. Dla nas tą Nemezis są w polityce konieczne następstwa większych i mniejszych błędów oraz pomyłek polegających na nie skorzystaniu z okoliczności.

Nie sama Francja, nie sama Austria ani też społeczeństwo polskie uczuły tę Nemezis; jeżeli przypuścimy zbiorową Europę, niezawodnie i ją dotknęły następstwa polskich wypadków 1863 r. Po nich można było powiedzieć: “Nie ma już Europy!”. Podniesienie sprawy polskiej bez rozwiązania jej, nie że jej nie rozwiązano, ale że ją bezowocnie poruszono, stało się istotnie klęską dla Europy, w pewnej mierze dla cywilizacji. Nie bezpośrednio, stopniowo, przez cały szereg wypadków ściśle ze sobą związanych doszła Europa do bezrozumnego, zbrojnego pokoju, pod którym ugina się, choć on jej nie zapewnia bezpieczeństwa. Polskie powstanie 1863 r., zmuszając wbrew położeniu, w sprzeczności z rozumem i rozsądkiem, do podniesienia sprawy polskiej, bez warunków i możliwości rozwiązania jej, będąc powodem bezskutecznego postawienia jej na porządku dziennym, zadało gwałt naturze rzeczy i stosunkom europejskim. Przedstawia się tym samym jako dzieło zniszczenia nie tylko dla narodu polskiego, ale w szerszych światowych rozmiarach. Ta klęska narodu polskiego była światową porażką. Pierwsza zadana, druga wyrządzona, obie spełnione być mogły dlatego tylko, że narodowi polskiemu według słów Izajasza: “Opatrzność dała za dowódców młodzieniaszków, że nad nim zapanowali trzpioty”.

Każde polskie powstanie, rzekł jeden z mądrych w narodzie ludzi – Julian Dunajewski, odsłania ujemne strony społeczeństwa polskiego; powstanie 1863 r. stwierdziło zarazem słabość Europy w rozwiązaniu zadania polskiego. Czyż było tak spieszno narodowi polskiemu okazać własną i Europy w tej mierze niemoc? Spieszno być mogło tylko “młodzieniaszkom i trzpiotom”, że zaś starsi i rozważniejsi w społeczeństwie, że mocarstwa europejskie przyłożyły do tego rękę, pozostanie smutnym w dziejach faktem i jednym świadectwem więcej znikomości sądów ludzkich i rozumu ludzkiego.

Polityka jest rzeczą prostą, czasem tylko daleko sięgającą. Na tym właśnie polega głównie, aby umieć rozróżnić i dostrzec kiedy i jak daleko ma sięgnąć. Wymaga zawsze umysłów niezamąconych, charakterów wielkich. W umysłach polskich podczas wypadków 1860-1863 r. powstał zamęt; europejscy mężowie stanu, którym przyszło wśród nich działać, powodowali się drobnymi względami, bo nie było między nimi wyższych charakterów. Skutek też był nad wszelki wyraz nikczemny, sromotny, sprzeczny zarówno z prostymi zasadami, jak z daleko sięgającymi celami rozumnej polityki. Skutek ten nie był zemstą bogów, lecz ludzi nad samymi sobą; ludzie zawinili, ludzie sprowadzili karę błędami swoimi.

Mylnym jest rozumowanie, że gdyby się przedsięwzięcie udało twórcy powstania byliby czczeni jako zbawcy, gdy teraz są potępieni jako ci, co naród zgubili, albowiem powieść się nie mogło, a gdyby się było w jakiejkolwiek mierze powiodło, to nie wskutek powstania, lecz pomimo powstania. Jeżeli twórcy jego niczym innym uwolnić odpowiedzialności swej nie mogą, jeżeli ich uporczywi obrońcy ten tylko rozpaczliwy przytoczyć mogą za nimi argument, sprawa wobec historii przegrana i zapisze ona to ostatnie usprawiedliwienie jako ostateczne potępienie. Bo niezawodnie, równie słusznie powiedzieć by można, że kto skacząc z trzeciego piętra nie złamałby karku, podziw by wzbudził.

Precz zatem z rozumowaniem, które przeszłości nie rozgrzeszy, dla przyszłości szkodliwe stać się może, które nikogo nie uniewinnia, wielu jeszcze zgubić by mogło. Nie godzi się pozbawiać społeczeństwa jedynej korzyści z tych wypadków – nauki. Za niepowodzenia 1863 r. nikt nikogo nie obwiniał i nie obwinia, nikt, dawnym zwyczajem, nikogo nie oskarżał i nie oskarża o zdradę lub nieudolność. Najlepszy to dowód, że przedsięwzięcie samo przez się warunków powodzenia nie mało, że pozostaje jedynie potępić je, potępić tych, co powstania twórcami byli i tych, co je poparli.

“Zbawienie przyszło by było od nawrócenia się, od reformy, od naprawy – mówi prorok – ale wyście go nie chcieli i zawołaliście: ‘Nie! Na koń! Na koń! Cwałem! Cwałem!’ Ach! Piękny cwał w tył!” My dodać możemy – cwałem ku przepaści. Żaden może naród z takim uporem, z takim zapałem, z takim zaślepieniem, z takim poświęce­niem nie spieszył do własnej zguby, jak polski w r. 1863. […]

Wszyscy zawinili. Byłoby to jednak zaprzeczeniem sprawiedliwości historycznej, bezużytecznym badaniem przeszłości, pozbawieniem teraźniejszości i przyszłości korzyści, jaką im przysparza nauka wynikająca z ubiegłych wypadków, dla nas jałową pracą, gdyby nie nastąpił rozdział i rozgatunkowanie błędów, tym samym odpowiedzialności, gdyby z powyższego przedstawienia nie dał się określić stopień winy każdego z osobna czynnika. Nikt w tych wypadkach od niej uwolnić się nie może. Jeżeli jaki z nich dla społeczeństwa wydobyć się da użytek, to słusznym rozdziałem odpowiedzialności, zaznaczeniem chwil, w których popełnione zostały najcięższe błędy i nastąpiły główne pomyłki.


Przedmiotowy wykład wypadków, przedmiotowe nad nimi zastanowienie się wykazuje, że przyczyną pierwszą, bezpośrednią katastrofy i klęski był spisek; katastrofę bowiem i klęskę spowodowało zbrojne powstanie, powstanie przygotował, do skutku doprowadził, co ważniejsza, uczynił koniecznym, spisek. W danych okolicznościach i w ówczesnym położeniu spisek był pomysłem bezużytecznym a niebezpiecznym, był działaniem bezcelowym, tym samym bezmyślnym, które żadnych nie mogło przynieść korzyści, niewątpliwe zgotować musiało straty. Spisek nie mógł sobie postawić innego zadania, jak tylko zwalczenie i usunięcie istniejącego porządku rzeczy stworzonego rozbiorami; do wszelkiego innego bowiem nie tylko nie był sposobny i zdolny, ale przeciwnie dla wszystkiego innego stać się musiał zgubnym, szkodliwym, zabójczym.

Zwalczenie i usunięcie istniejącego porządku rzeczy miało pociągnąć za sobą odbudowanie Polski niepodległej w granicach przedrozbiorowych. Takie odbudowanie Polski doprowadziłoby do częściowego rozbioru trzech mocarstw podziałowych, zatem wymagało zwalczenia i pokonania tychże. Spisek nie mógł nigdy rozporządzać dostatecznymi po temu siłami, zatem w tym wypadku zawiązałby się dla niepodobieństwa; tego więc celu stawiać sobie nie mógł, tym samym był bezmyślny. Nie mógł również postawić sobie bardziej ograniczonego zadania zwalczenia i usunięcia z ziem polskich panowania rosyjskiego – co by zresztą jeszcze samo przez się nie prowadziło do odbudowania Polski – gdyż i po temu nie miał i mieć nie mógł dostatecznych środków do rozporządzania. Więc i to ograniczone zadanie nie mogło być jego celem; tym samym i co do tego zadania był bezmyślny.

Niepodległą Polskę stworzyć mogła tylko obca pomoc. Przy niej spisek był niepotrzebnym, bez niej stać się musiał zgubnym i wytworzyć klęskę. Obca pomoc, skoro by nadeszła, wymagałaby jawnego, nie zaś tajnego współudziału narodu polskiego. Spisek mógł tylko, jak się to stało przedwcześnie, bezużytecznie zmarnować ten współudział. Spisek niepotrzebny był do wywołania obcej pomocy, czyli jedynego środka prowadzącego do celu, albowiem przed rozpoczęciem jego działania cesarz Napoleon III objął był swym programem sprawę polską i działał w niej wedle możności. Spisek, nie pozwalając wybrać stosownej chwili ani użyć właściwych do rozwiązania środków, mógł tylko przeszkodzić, unicestwić tę obcą pomoc. Bez celu i bez środków, spisek był tylko karkołomną gimnastyką patriotyzmu, która od 1831 r., zamiast rozwijać organizm narodowy – nabawiała go kalectw.

Spisek też, który doprowadził do powstania 1863, był dziełem nałogu, dziełem słabych głów politycznych a krwistych temperamentów, był pomysłem barbarzyńskim, ścięciem drzewa, aby nawet owocu z niego nie urwać, świadectwem nowym, że spiskujący w Polsce pozbawieni byli zmysłu politycznego tak dobrze w 1830, jak w 1862; że gotowi byli do wszelkich poświęceń z wyjątkiem tych, które rozsądek nakazywał. Dlatego spisek ten był pomysłem, który historia potępić musi, a dla którego ze stanowiska sztuki politycznej brak nazwy. “Zrozpaczeni – mówi dziejopis ludu izraelskiego – którzy uczynili ofiarę z życia i postanowili nie brać w rachubę reguł możliwości; którzy w śmierci, nawet w przegranej widzą korzyść, są najczęściej plagami narodów, których sprawy bronią”. Patriotyzm szkodliwy równie ciężką dźwigać musi odpowiedzialność, jak brak patriotyzmu; bodaj czy nie większą wyrządza się krzywdę sprawie źle jej służąc, niż ją zaniedbując. Skoro zaś rozum nie wskazywał potrzeby spisku, a rozsądek odradzał go, było lekkomyślną swawolą zawiązywać go, było dalej “pobożnym okrucieństwem” “pokrywać się zręcznie maską religii”, a jednocześnie łatwowiernie łączyć przyszłość narodu ze sprawami, interesami i ludźmi, którym na Polsce nic nie zależało, którzy gotowi byli użyć do własnych rewolucyjnych celów jej porywów patriotycznych i religijnych, jej nieszczęść; było to najgorsze z nadużyć, bo nadużycie szlachetnych i wzniosłych powodów, co im zawsze największą przynosi ujmę i obniża je. Niepotrzebne użycie szkodliwego środka jest największym błędem politycznym. Przedsięwzięcie, które celu nie ma, jest bezmyślne, lekkomyślnym jest to, które wie, że nie rozporządza potrzebnymi do dopięcia celu środkami. Z jakiegokolwiek punktu widzenia zapatrywać się będziemy na spisek polski 1863 r., jeden z tych trzech zarzutów i wszystkie trzy razem zmuszeni będziemy mu uczynić.

W tych ujemnych pierwiastkach spisku tkwi przyczyna klęski koniecznej i dlatego główna i największa odpowiedzialność za nią przypada tym, którzy spiski stwarzali i ostatnie zawiązali. Tak dalece jest to prawdziwe, że owe ujemne pierwiastki wyrosły w brutalną siłę, której ulegać i ulec musieli twórcy spisku i ani zdołali wybrać, ani zażegnać chwili powstania, a widząc i czując szkodliwość jego wybuchu ani go oddalić mogli. Zamiast, jak podobno w ostatniej chwili niektórzy ze spiskowców zamierzali, zażegnać klęskę poświęceniem siebie samych, poświęcili się dla jej wywołania.

Jeżeli spisek był bezużyteczny dla odbudowania Polski niepodległej, to miał tę szkodliwą stronę, że uniemożliwiał inne załatwienie sprawy. Wykluczał z góry zuchwale i nieroztropnie wszelkie inne rozwiązanie, z umysłu przeszkadzał takowemu, czego dowiódł ohydnym strzałem do Wielkiego Księcia Konstantego. Był zaś zgubny, bo niósł w swym łonie klęskę. Klęskę sprowadziło powstanie, ale powstanie było tylko następstwem spisku, następstwem nieuniknionym, dlatego, że spisek wykluczał wszelkie inne rozwiązanie jak to, którego sam nie mógł i nie był w stanie sprowadzić. Jak myśl wytwarza dzieła, tak bezmyślność sieje zniszczenie. Bezmyślny spisek wytworzył powstanie, które sprowadziło zniszczenie. Mylnym byłoby zatem przypisać powstaniu zło całe. Przyczyną jego był i pozostanie przed sądem historii spisek; powstanie pozostanie do spisku w stosunku skutku do przyczyny. Gdyby spisek był potrafił zażegnać powstanie, sąd musiałby inaczej wypaść; spisek byłby się okazał bezużyteczny, ale nie zgubny, skoro zaś powstanie wybuchło, wyrok opiewać musi, iż gdyby nie było spisku nie byłoby powstania; że zaś powstanie wybuchło, spisek stał się przyczyną katastrofy. W końcu splamił się i obniżył sprawę, ujmę uczynił dobrej sławie narodu potępienia godnymi czynami, nieraz niepotrzebnymi, zawsze wstrętnymi, począwszy od sztyletników i żandarmów wieszających, skończywszy na fałszerzach monety. Spisek i powstanie były i pozostaną też – pomimo wplecionego w nie uczucia szlachetnego i wielkiej do poświęcenia zdolności – dziełami swawoli głowy i serca.

Czy tę główną przyczynę złego mogły usunąć i zażegnać inne czynniki całkowicie lub w pewnej mierze i w jakich chwilach? Jest to drugie pytanie odnoszące się do rozdziału odpowiedzialności. Pragniemy na nie dać odpowiedź zanim przystąpimy do pytania trzeciego, jaka i na kim ciąży odpowiedzialność za rozszerzenie rozmiarów złego.

W społeczeństwach dobrze uporządkowanych, wyższe warstwy, zamożniejsze, lepiej wykształcone, winny kierować sprawą publiczną, przede wszystkim stać na straży jej bezpieczeństwa, czyli dobra publicznego. Tam, gdzie takie warstwy istnieją na mocy prawa czy to publicznego, czy zwyczajowego jest to ich urodzonym zadaniem i obowiązkiem; kiedy to zadanie, ten obowiązek, nie są spełnione, zwichniętym jest stan rzeczy i niezdrowymi stosunki. Tam gdzie, jak się to dzieje w społeczeństwach demokratycznych, warstwy te nie mają określonego stanowiska, istnieją przecież i winny się także ubiegać o przywództwo, stać na straży dobra publicznego, bez czego musi zapanować anarchia pojęć, w ślad której idzie anarchia czynów i rozluźnienie, które naraża rzecz publiczną na szwank.

Biali z Andrzejem Zamoyskim na czele stanowili w Królestwie Polskim wyższą warstwę w społeczeństwie, której stanowisko do pewnego stopnia określone jeszcze było prawami, ale zwłaszcza faktem, tradycją i zwyczajem. W skład białych wchodziła wielka większość szlachty, posiadaczy ziemi, wielcy panowie, dalej zamożniejsze mieszczaństwo, bankokracja; na czele białych stali przeważnie ludzie wykształceni, z doświadczeniem życiowym, wielu ze zdolnościami i talentami. Zastęp ten zatem posiadał warunki i żywioły wszelkie, które obciążają odpowiedzialnością w sprawie publicznej; posiadał je zwłaszcza w porównaniu ze spiskiem, który składał się przeważnie z warstw średnich, z młodzieży, z ludzi z niedokończonym wykształceniem. Nigdy kierunek sprawy publicznej nie powinien był wyjść z rąk białych i nic w sprawach krajowych nie powinno się było stać wbrew ich woli i przekonaniu. Prowadzić społeczeństwo winni byli biali, nigdy nie dozwalając, aby im cokolwiek zarzucano. Inaczej stało się wśród wypadków, o których mówimy, w tym główna wina białych.

Arystoteles mówi: “Jedyną, wyłączną cnotą przywództwa jest przezorność; co się innych tyczy, są one koniecznie własnościami wspólnymi tak tych, co słuchają, jak tych, co rozkazują. Przezorność nie jest cnotą podwładnego, właściwą cnotą podwładnego jest słuszna ufność do przywódcy; obywatel, który słucha jest jak fabrykant fletów; obywatel, który przewodzi jest jak artysta, który posługuje się instrumentem”. Biali przezorni nie byli i na instrumencie zagrać nie potrafili. Biali ujrzeli się naraz wobec spisku i wobec rządu rosyjskiego, między tymi dwoma czynnikami byli żywiołem, który powinien był sprawę publiczną uratować i ustalić. Byli oni zbyt obznajomieni ze stosunkami krajowymi, aby nie widzieć, że od 1860 istniał i rozwijał się spisek, byli zbyt wykształceni i doświadczeni, aby nie wiedzieć, że spisek bezużyteczny w danych warunkach musi stać się niebezpieczny, wreszcie zgubny; nie mogli także zapoznawać, że jeżeli nie musi, to przynajmniej może się zakończyć zbrojnym powstaniem; nie zapoznawali też tego, skoro powstanie poczytywali za największe nieszczęście, jakie na kraj spaść może. Wobec tego zadaniem i obowiązkiem politycznego ciała, jakim byli biali, musiało być – wszelkimi siłami i środkami położyć koniec spiskowi, przede wszystkim zażegnać niebezpieczeństwo największego nieszczęścia, czyli powstania.

Nie mogli przeszkodzić utworzeniu się spisku; pozostawał bowiem i żył w sferach dla nich nieprzystępnych, co już do pewnego stopnia było złe, lecz łatwe do wytłumaczenia; tajemnemu działaniu nikt nie jest w stanie położyć zupełnej tamy. Ale każde społeczeństwo, a w nim przewodnie warstwy, mogą przeszkodzić jego wzrostowi, mogą ustrzec się przed jego wpływem i przewagą. Tego nie tylko nie dokonali, lecz i nie próbowali należycie i szczerze biali.

Jak tylko demonstracje na ulicach warszawskich stwierdziły, że spisek istnieje, ale i działa, rzeczą było białych zmierzyć stąd wynikające niebezpieczeństwo i do tego zastosować zachowanie się. Biali postąpili wprost przeciwnie; z demonstracjami zbratali się, żałobę narodową za dobrą uznali, przeciw szalonym i wstrętnym czynom spisku nie zaprotestowali nigdy stanowczo i tak z pobłażania w pobłażanie, ze słabości w niedołęstwo przechodząc wobec spisku, doszli do tego, że już nawet powstania potępić nie zdołali, w końcu zmuszeni byli poprzeć spisek przeistoczony w Rząd Narodowy, wspierać powstanie, to największe dla kraju nieszczęście. Pomoc białych, mówią świadkowie niepodejrzani, zasilała pieniędzmi wyczerpaną kasę spisku, następnie powstania.

Zachowanie się dwuznaczne wobec pierwszych demonstracji, pobłażliwe wobec dalszych, sprzyjające wobec ustalających się, oto najważniejsze błędy i chwile, w których te błędy spełnionymi zostały przez białych. Towarzystwo Rolnicze, jego Komitet, biali mniemali, w znacznej części z winy rządu rosyjskiego, że demonstracje sprowadzają ustępstwa, że nawet Wielopolski upatrzył w nich pomocniczy środek. Było to ich wymówką. Przypuściwszy nawet to rozumowanie, należało z demonstracji sprowadzających ustępstwa skorzystać, jak to uczynił Wielopolski, a do tego pierwszym warunkiem było wiedzieć, kiedy się zatrzymać i kiedy je jako zużyty, a zawsze niebezpieczny środek odrzucić i potępić. Na to biali się nie zdobyli, nawet po zamachu na Wielkiego Księcia. Nie w łatwych, w trudnych okolicznościach, ludzie składają dowody uzdolnienia i charakteru. Biali zamiast górować nad położeniem, stali się bezwiednie narzędziem spisku. Był to błąd i obłęd.

W stosunku do rządu rosyjskiego okazali oni tę samą, co wobec spisku chwiejność. Nie mieli i nie umieli postawić sobie dobrze określonego celu. Znajdowali w dwuznaczności, to znowu w bierności, wygodny wybieg. Żądając ustępstw, nie wykluczali dążeń do niepodległości; pragnęli i mniemali, że Rosja da im do rąk ukutą przeciw niej samej broń. Dlatego dogadzał im nieokreślony program, który w pamiętnym postawili adresie, dlatego przyjąć nie chcieli ścisłego, za którym przemawiał Wielopolski; dlatego nie zdołali ograniczyć pokojowych żądań do Królestwa Polskiego, dwuznacznikami wreszcie i otwarcie, i stanowczo do innych rozszerzali je prowincji.

Niewątpliwie biali ulegali złudzeniu obcej pomocy i patrzyli na Napoleona III. Andrzej Zamoyski, który w pierwszej epoce swojego działania tak roztropnie i mądrze oparł je był na samopomocy i legalnym gruncie, w drugiej coraz bardziej oglądał się na Napoleona III, najpierw – jak rzekliśmy – pod wpływem Zygmunta Krasińskiego, potem wskutek zachowania się cesarza Francuzów wobec ruchu polskiego. Adam Potocki przesłał mu treść rozmowy, jaką po demonstracjach lutowych miał z Napoleonem III i ta miała na Zamoyskim wywrzeć wrażenie; rzekł przeczytawszy ją “To bardzo ważne”. Biali mniemali, że obca pomoc wytworzy Polskę niepodległą, że ani godzi się, ani należy zrzekać się jej dla lepszego bytu narodowego, nawet dla półniepodległości. Był to brak sądu, mylna ocena położenia. Niezawodnie, wiele okoliczności, wiele czynników złożyło się na to, aby ich w błąd wprowadzić; przyczyniło się do tego i zachowanie się Napoleona III i jego charakter, i postępowanie Hotelu Lambert. Białych przecież jako najwięcej odpowiedzialnych za losy kraju, było zadaniem, wznieść się sądem ponad te okoliczności i łudzące pozory. Temu przeszkadzała żywa tradycja powstania listopadowego, wychowanie polityczne oparte na dążeniu bezwzględnym do bytu państwowego i na wierze w obcą pomoc. Biali, jakimkolwiek w tej mierze ulegali złudzeniom, mogli i powinni byli przejrzeć po pierwszych na ulicach Warszawy demonstracjach, po misji hr. Platera do Paryża i drugiej, blisko nich stojącego wysłannika, zwłaszcza po zamachu na Wielkiego Księcia Konstantego.

Jeżeli nie przejrzeli, przynajmniej jeżeli nie postąpili odpowiednio do rzeczywistego położenia, to już nie tylko z powodu błędnej polityki, ale wskutek wrodzonych przywar, psychologicznych i etycznych niedostatków. Te warstwy w Polsce, z których składali się biali, nie posiadały umiejętności powstrzymywania zgubnych zapędów, bo nie miały odwagi stawić im czoła. Skoro te zapędy ustrojone były w szaty patriotyzmu, sprawiały zawrót i mąciły sąd zdrowy owych warstw. W Polsce uczucie patriotyczne więcej jest żywe niż silne, dlatego nie umiało nigdy ochronić się od gorączki lub upadku ducha, od porywów i złudzeń lub bezczynności i rozpaczy, dlatego równowagi politycznej utrzymać nie mogło. Szlachta polska tak ciężko zawiniła w przeszłości wobec państwa polskiego, że gdy to upadło, a powstała sprawa polska, trwogą przejmowała ją myśl, aby posądzona być mogła o obojętność dla niej i brak ofiarności. Było to uczucie szlachetne, ale z ujemnych płynące pobudek, tym samym do ujemnych prowadzące skutków, jak każda chęć naprawy i pokuty, przeistaczało się bowiem nieraz w niebezpieczne przesady. Z potwornej organizacji arystokratyczno-demokratycznej pozostał zwyczaj, który dawniej był koniecznością, zaskarbiania sobie głosów i jednania tłumów, przemienił się on w bezmierną żądzę popularności, co wytworzyło w jednostkach tchórzostwo polityczne i ogólny brak odwagi cywilnej; stąd zbywało na stanowczym, stałym zdaniu i przyszło do tego, że w Polsce więcej było takich, co poświęcali przekonania dla wziętości, niż wziętość dla przekonania.


Biali, potomkowie w prostej linii przedrozbiorowego społeczeństwa szlacheckiego, nie wyzuli się z tych wad, nie zdołali ustrzec się tych błędów wobec spisku i ruchu, dlatego nie potrafili wobec rządu rosyjskiego zająć prawdziwie politycznego stanowiska, z którego mogliby wpłynąć na ustalenie stosunków i zapewnienie bytu narodowego kraju. Mieli tę zasługę, że się poczuli do obowiązku względem rzeczy publicznej zawiązując Towarzystwo Rolnicze, podnosząc reformę włościańską; postawili bowiem na porządku dziennym odrodzenie kraju i wzmocnienie bytu narodowego. Nie zdołali jednak podjętej pracy doprowadzić do skutku ani ubiec nadciągających wypadków, nie wytrwali na wybranej drodze, nie zapobiegli, aby kraj z niej nie zszedł.

Te niedostatki, te błędy białych złożyły się na największe, iż nie położyli sobie za zadanie i nie zażegnali klęski, tego największego, jak mówili, nieszczęścia, którym miało się stać powstanie. Ani rozumieli, ani mieli dość odwagi i siły, aby sobie powiedzieć, iż wszystko lepsze niż spisek i jego następstwa, że spiskowi najskuteczniej położyć można koniec, jego następstwa zażegnać podając rękę rządowi rosyjskiemu do kompromisu, do czego doskonałą, nader korzystną dawały sposobność wejście do rządu Wielopolskiego, jego system, objęcie władzy w Królestwie Polskim przez Wielkiego Księcia Konstantego. Nie zrozumieli wreszcie biali w ostatniej godzinie, że nie było innego wyjścia, jak szczere i stanowcze – nie tylko w Radzie Stanu, w Radach Powiatowych i urzędach, nie tylko w adresach – ale w całym życiu publicznym, połączenie się ich z systemem Wielopolskiego; że bez tego narażało się kraj na klęskę, którą spisek przygotował.

Tych błędów dwiema głównymi chwilami były: pierwsze lutowe 1861 roku uliczne demonstracje oraz strzał do Wielkiego Księcia Konstantego. Ani w pierwszej, ani w drugiej biali nie stanęli na wysokości zadania, bo ani w pierwszej, ani w drugiej nie mieli odwagi uczynić rozbratu z dwuznacznikami, pokonać własnych skłonności zarówno, jak uprzedzeń i wstrętów. Nie odczuli, nie zrozumieli, nie przewidzieli, że kto nie potępiał ruchu i demonstracji kierowanych przez spisek, ten nie potępiał powstania. Poszli więc stopniowo, z początku bezwiednie, w służbę spisku, ułatwili, umożliwili, w końcu poparli jego zgubne dzieło. W pierwszych chwilach powstania, odpowiedź dana przez nich wysłannikowi z Galicji: “Uznać powstanie za narodowe, lecz nie łączyć się z nim”, streściła całą sumę popełnionych przez nich błędów. Dali taką odpowiedź, bo już sami nic nie znaczyli, bo byli pod wpływem Komitetu Centralnego, bo przed nim się uginali i ustępowali, a rozumem czuli, że źle robią. Wtedy już nie kierując niczym, ani nikim, biali ulegali wyższym sferom finansowym warszawskim, zwłaszcza człowiekowi niepospolitemu Kronenbergowi, którego rozum i patriotyzm już nie mogły górować nad położeniem wytworzonym szeregiem błędów, za które on teraz także dźwigał część odpowiedzialności.

Zadania zatem przywódców biali nie spełnili, że to było ich powołaniem i obowiązkiem w pierwszym rzędzie niemałą rzeczy publicznej wyrządzili szkodę, sami się obniżyli, w końcu obezwładnili. […]

Ostatnia scena ostatniego aktu historycznego dramatu Polski usiłującej odzyskać straconą w osiemnastym stuleciu niepodległość, dała początek nowemu położeniu, w którym pojęcia ulec musiały i uległy zmianie. Scena ta ostatnia ściśle, zarazem organicznie zespolona jest z całym dramatem. Pozostaje nam zastanowić się nad tym związkiem i zaznaczyć te następstwa dla narodu polskiego 1863 r., które obejmują wynikającą z niego naukę. Wypadki tego roku zamknęły jeden okres dziejów narodu polskiego od chwili, gdy Polska przestała być państwem, rozpoczęły inny.

Narodom, które straciły byt państwowy, równie trudno jest odzyskać pełnię życia, to jest niepodległość, jak umrzeć. Śmierć czyli unicestwienie nie może być nigdy ani celem, ani przedmiotem rozumowania politycznego. Gdyby śmierć mogła i miała nastąpić, nie pozostałoby nic do powiedzenia. Odepchnijmy na zawsze myśl śmierci i unicestwienia; zajmujmy się istnieniem i życiem. Tu właśnie zaczyna się doniosłość, zarazem mozolność zadania.

W położeniu narodu polskiego – powyższymi słowami określonym – w którym nie jest mu dane istnieć pełnym życiem ani też przestać istnieć, skoro przy tym przekonani jesteśmy, że ani celem, ani zamiarem nie może być, aby istnieć przestał, piętrzą się trudności i cisną wątpliwości co do środków i sposobów mających z jednej strony zapewnić i zabezpieczyć to istnienie, z drugiej uczynić je zaszczytnym dla narodu i odpowiednim godności ludzkiej.

Rok 1863 ujawnił dla ogółu prawdę, iż usiłowania odzyskania niepodległości narażały byt narodowy i nie tylko oddalały go od celu najwznioślejszego, ale niweczyły warunki dopięcia go. Aby dojść do najdoskonalszego kształtu istnienia trzeba istnieć, jeżeli zaś dążeniem do takiego kształtu niszczy się warunki istnienia owego kształtu przybrać niepodobna, jednocześnie zmierza się coraz bardziej do unicestwienia, to jest do śmierci lub życia coraz więcej do śmierci zbliżonego. Nie tylko zatem rozmija się z celem, do którego się dąży, lecz idzie się wprost w przeciwnym kierunku. Jest to skutek zaślepienia.

Związek ścisły i organiczny 1863 r. z porozbiorową przeszłością narodu polskiego, wykazuje nie tylko rozminięcie się z celem, ale także zdążanie wprost w przeciwnym kierunku, stwierdzone klęską tego roku. Jego skutki – jak widzieliśmy – były tak doniosłe, tak zgubne dla narodu, że się spostrzegł, iż szedł nie drogą prowadzącą do celu, ale odwrotną. Wtedy uczuł potrzebę lub nastała konieczność zwrotu i dlatego to wypadki 1863 r. zamknęły jeden okres dziejów narodu polskiego. Ten, który zamknęły, zapełniony był cały jedną myślą, jednym dążeniem odzyskania niepodległości.

Musimy się tu odwołać do tego, co wyżej powiedzieliśmy. Zauważyliśmy tam, że naród, który stracił byt państwowy, nie może go odzyskać i nie odzyskał go nigdy bez obcej pomocy. Jest to jakby prawo natury, prawo elementarne, prawo udowodnione matematycznie, stwierdzone doświadczeniem dziejowym. Za tą prawdą przemawiają materialne i moralne dowody. Naród, który nie miał dość sił, aby zachować niepodległość, nie może ich mieć tyle, aby ją odzyskać, gdyż musiałby ich mieć więcej, niż mu ich potrzeba było do pierwszego zadania, którego nie był w stanie spełnić. Aby zatem drugie rozwiązać, musi zastąpić te, na których mu zbywało obcymi.

Mniejszy być może ten konieczny przyrost sił, jeżeli upadek narodu był, wedle naszego dawniejszego określenia, nie najwyższego, trzeciego stopnia, to jest mieszczącego w sobie potrójną przyczynę upadku: wewnętrzną oraz podwójną zewnętrzną; dalej, jeżeli naród zachował pół niepodległości lub część niepodległości lub jeżeli byt jego narodowy pozostał nienaruszony; większy być musi ów przyrost, jeżeli upadek jego był największy, trzeciego stopnia, dalej, jeżeli wszelkiej pozbawiony jest politycznej formy, wreszcie, jeżeli jego byt narodowy jest podkopany. Tak, iż potrzebny stopień siły pomocniczej wzrasta w stosunku prostym do stopnia upadku i słabości bytu narodowego. Słowem, naród, który stracił swoją niepodległość, aby ją odzyskać musi mieć zapewnioną pośrednią lub bezpośrednią pomoc obcą w dostatecznej do osiągnięcia celu mierze. Stąd wszelkie przedsięwzięcia odzyskania niepodległości, bez udziału takiej pomocy, muszą pozostać bezowocne, jednocześnie zgubne dla bytu narodowego, czyli spowodować – jak wypadki 1863 r. – narodowe ofiary, nie tylko bezużyteczne, ale szkodliwe.

Nie dość, żeby naród upadły jako państwo mógł liczyć na obcą pomoc, dla odzyskania niepodległości trzeba jeszcze, żeby ta pomoc była dostateczna i skuteczna. Dostateczność i skuteczność zaś nie tylko są zależne od stopnia siły pomocy, ale także od stopnia trudności, które ta siła ma do przezwyciężenia.

Położenie Polski po upadku jej bytu państwowego przedstawiało może największą w dziejach sumę trudności stojących na przeszkodzie jej odbudowaniu dlatego, że upadek był największy stopnia trzeciego oraz dlatego, że widoki niezbędnej pomocy obcej ograniczały się do minimum, podczas gdy przeszkody, które należało przełamać wzrosły tylko do maksimum. Pierwsze mogły być tylko następstwem wyjątkowych okoliczności, były przemijające; drugie były stałe i z biegiem czasu, przez coraz dłużej trwające posiadanie, wzmacniały się. Jedyny środek – obca pomoc – nadzwyczaj był trudny do uzyskania, a pomoc ta miała do przełamania niezmiernie silne zapory. Do tego pomoc mogła być przeważnie tylko przypadkowa, zapory były trwałe i nieustające. I doświadczenie stwierdziło, że trzeba było olbrzymich zwycięstw, aby karłowatą wskrzesić Polskę. Stąd wniosek, że w zwykłym biegu wypadków, że bez wyjątkowych okoliczności i nadzwyczajnych ludzi liczenie na odbudowanie Polski było mylną rachubą.

W tej mylnej rachubie, czyli w obłędzie politycznym, wychowane zostały i wzrosły wszystkie pokolenia od rozbiorów do roku 1863. Potęgowała obłęd i w zaślepienie przemieniała pogarda, zwłaszcza lekceważenie czynników stojących na przeszkodzie odbudowaniu Polski. Polacy lekceważyli sobie trzy rozbiorowe mocarstwa. Dla nich Rosja była kolosem o glinianych nogach, barbarzyńską Moskwą wtedy, kiedy już na wielu polach prześcignęła była Polskę; Prusy tworem podrzędnym, dawnym lennikiem, istniejącym przypadkiem z łaski Europy; Austria zlepkiem przeznaczonym do rozpadnięcia się. Stąd to, czego pragnęli Polacy, wydawało im się łatwym, tym łatwiejszym, iż przez dziwną psychologiczną igraszkę widzieli w sobie potęgę przyszłości, zdolną zasłonić Europę przed niebezpieczeństwami, których padli ofiarą, których siły przecież lekceważyć nie przestali.

Obłęd różne przybierał formuły. Polska odbudowaną zostanie, skoro Europa zechce. Interes Europy wymaga odbudowania Polski. Odbudowanie Polski jest koniecznością europejską. Obowiązkiem Europy jest wskrzesić Polskę. Były to jakby pewniki dla narodu polskiego; nie tylko, że wierzył w nie, ale stosował do tej wiary swoje postępowanie. Czczość tych mniemanych pewników jest widoczną, ale przyznać należy, że łatwiej przyszło ją odczuć tym, którzy przeszli przez doświadczenia, niż tym, którzy mieli przez nie dopiero przechodzić.

Przede wszystkim mylny był punkt wyjścia, który zaznaczał interes, konieczność i obowiązek Europy odbudowania Polski. Wspólny interes Europy nigdy istotnie i w żadnej nie istniał sprawie ani okresie dziejowym, a już całkiem nie polegał na odbudowaniu Polski. Europa podzielona jest na zbyt wiele mocarstw, państw, narodów o sprzecznych interesach i dążnościach, aby mógł wznieść się ponad nimi jakiś jeden, wielki, wspólny interes, górujący nad tamtymi. Pozostał on także zawsze oratorskim zwrotem albo poetyczną przesadą; wreszcie obłudy formułą. Wtedy nawet, gdy groźna potęga islamu zdawała się tworzyć wspólny interes Europy zasłonięcia jej przed jego najazdem, niejedno mocarstwo, niejedno państwo europejskie poszukiwało związków z sułtanem, a Ludwik XIV sprzymierzył się z nim wtedy, gdy Turcy zapuszczali zagony w głąb Europy i wcale z oswobodzenia Wiednia zadowolony nie był. Tym więcej niepodobna mówić o interesie Europy w odbudowaniu Polski. Mogło jedno lub drugie mocarstwo interes upatrywać i korzyści czy to w utrzymaniu nadziei polskich, czy w podnoszeniu sprawy polskiej, czy nawet w utworzeniu Polski niepodległej; ale aby wszystkie w nim widzieć miały wspólny cel swoich dążeń niepodobna było ani przypuścić, ani oczekiwać i dlatego wielką pomyłką polityczną była owa wiara w odbudowanie Polski w interesie europejskim. Interes ten, jako europejski, ograniczał się, przeciwnie, do szczupłych rozmiarów.


Rozbiór Polski, dokonanymi za jego pomocą nabytkami, stawiał interesy trzech potężnych mocarstw europejskich w sprzeczności z odbudowaniem Polski i już tym samym zmniejszał bardzo wspólny interes europejski jej wskrzeszenia, zarazem zwiększał nadmiernie trudności i przeszkody utworzenia Polski niepodległej. Nie bez głęboko sięgających powodów, politycy tej miary co Fryderyk Wielki i Katarzyna II, z poświęceniem wzajemnych żądz i dalej sięgających widoków, obmyślili podziały jako środek wymazania Polski z karty geograficznej, widząc w nich najpewniejszy, może jedyny sposób uwiecznienia tego dzieła i zapewnienia sobie nabytków. Wprost przeciwnie rozumując niż Polacy, każdy z nich wolał mieć coś niż nic i raczej coś trwale niż wszystko rzekomo posiadać. Myśl była trafna i przyszłość odgadywała. Rozbiory nie tylko dokonały upadku państwa polskiego, ale obezwładnić miały usiłowania wskrzeszenia go.

Naprzeciw sumy interesów niezgodnych z odbudowaniem Polski, a opierających się na najrzeczywistszej w polityce podstawie, bo na posiadaniu, stały zawsze nierównie mniej dobrze i dokładnie określone korzyści, jakie druga część Europy mieć mogła w odbudowaniu Polski. […]

Że konieczność odbudowania Polski nie istniała, dowodzą dzieje porozbiorowe. Świat szedł i idzie dalej swoim trybem ani szczęśliwszy, ani nieszczęśliwszy niż kiedy państwo polskie istniało. Przypisywanie wszystkich klęsk świata upadkowi Polski pozostanie pobożnym złudzeniem. Jest to jedno z tych nieszczęść, w które nikt nie wierzy, bo nikt go nie odczuwa. Ze strony Polaków jest jedną przesadą więcej i szukaniem koniecznie pociechy w wynajdywaniu współcierpiących. W uniesieniu poetyckim Zygmunt Krasiński wołał, że Polska musi być wskrzeszoną, bo jej zgładzenie było wyrwaniem serca z Europy. Polska nie była sercem Europy, a Krasiński niepomny był tej anatomicznej prawdy, iż wyrwanie serca sprowadza śmierć, że zatem nie tylko Polska, ale i Europa przestałaby była żyć, gdyby Polska była jej sercem.

Co się tyczy wreszcie obowiązku Europy odbudowania Polski, to obowiązek w polityce jest zawsze względny i dlatego odwołać się możemy do tego, cośmy o interesie powiedzieli. To tylko zapisać należy, że jeżeli taki zbiorowy obowiązek istniał dla Europy, ani go spełniła, ani spełnić zamyśla. Stwierdzić zaś musimy, aby uniknąć dalszych obłędów, że Polska miała nierównie większy i wyraźniejszy niż Europa obowiązek utrzymania swojego bytu państwowego i że go nie spełniła, że temu ona, nie Europa, winna, że wina stwarza nowy obowiązek odpokutowania i naprawienia jej dla tego tylko, który się jej dopuścił.

Jak się zachował naród polski, jakie było jego od rozbiorów do 1863 r. postępowanie polityczne w położeniu, które powyżej określiliśmy, wśród warunków odzyskania bytu państwowego, które obliczyliśmy, wobec tej prawdy, że tylko ze współudziałem obcej pomocy mógł go na nowo zdobyć, ograniczonych widoków tej pomocy, wielkich trudności i przeszkód, które trzeba było przezwyciężyć, aby dzieła dokonać? Wszelkie dążenie i wszelkie działanie w celu odzyskania bytu państwowego, nie oparte o obcą pomoc, musiało być z gruntu mylne, błędne, zgubne; jedynie dążenie i działanie liczące na obcą pomoc, mogło być uzasadnione, rozumne, zbawcze, bo do celu prowadzące. Wynika to z wszystkiego, cośmy powiedzieli, a daleko bardziej jeszcze z tego, co się działo i co się stało.

Dzieje porozbiorowe Polski i wszelkie Polaków działania rozpadają się przecież na dwie części. Na usiłowania odzyskania niepodległości bez zapewnienia sobie obcej pomocy, które określonymi zostały zbyt pamiętną formułą – o własnej sile, oraz na usiłowania, które jedynie na obcą pomoc i z tą pomocą liczyły się. Można by powiedzieć, że te dwa rodzaje usiłowań jedynie prawdziwie i istotnie podzieliły porozbiorowe społeczeństwo polskie do 1863 r. na zachowawcze i demagogiczne. Rzecz jednak godna uwagi i świadcząca, jak daleko pewnikiem było, iż bez obcej pomocy państwo polskie odbudowane być nie mogło, że wszystkie usiłowania odzyskania niepodległości o własnej sile opierały się także o nadzieję jakiejś, tylko źle określonej, obcej pomocy, raz tego, to znowu innego mocarstwa, rewolucji ogólnej, wreszcie przewrotów w Rosji lub w dwóch innych rozbiorowych mocarstwach. Istotna zatem różnica na czym innym polegała.

Oto, że gdy jedni pragnęli zapewnić sobie obcą pomoc, drudzy chcieli ją dorywczym działaniem i powstaniami zbrojnymi wywołać. Te dwa dopiero systemy odróżniają wyraźnie w dziejach porozbiorowych obóz zachowawczy od demagogicznego. Najsilniejszym, a zarazem najzgubniejszym wyrazem drugiego stało się powstanie 1863 r.; pierwszego zaś – jego przystąpienie do tego powstania. Oba obozy, dążąc do jednego celu, oba licząc na te same środki, w inny tylko sposób je obliczając, jeden jawnie, drugi skrycie, musiały się pchać wzajemnie i w danej chwili zlewać, z tą różnicą, że drugi wyprzedzał i porywał zawsze za sobą pierwszy, pierwszy dawał się porywać drugiemu. Skoro nie było zapewnionej obcej pomocy, zachowawczy obóz nie mógł dawać hasła do działania; demagogiczny, licząc na to, że ją wywoła, mógł zawsze je rozpoczynać. Dlaczego jednak zachowawczy dawał się porywać – zrozumiałe nie jest, a da się tylko wytłumaczyć tym, że mylny punkt wyjścia, że pomyłka w założeniu stwarzały obłęd ogólny, od którego wspólne wady charakteru narodowego nie pozwalały nikomu uwolnić się. […]

Pokazało się przecież, że po upadku państwowym, nie dość odzyskać niepodległość, że może ważniejszym i trudniejszym jeszcze zadaniem zachować odzyskaną. Niezawodnie, że od rozmiarów, w jakich wskrzeszenie następuje, zależna jest w części trwałość dzieła, ale nie mniej prawdziwe jest, iż zapewnić je może przeważnie siła wewnętrzna organizmu oraz otaczające go warunki. […]

Najbardziej może zdumiewającym u Polaków objawem dziwacznego idealizmu, zapoznającego najwyraźniejszy własny interes polityczny, była wieczna troska o zasłanianie kogoś i czegoś, wreszcie Europy, kosztem najdotkliwszych ofiar. Powiedzieliśmy sobie, że za Rzeczypospolitej zasłanialiśmy chrześcijaństwo przed Turkiem. W r. 1830 spisek, za nim znaczna część społeczeństwa, uroiła sobie, że rewolucja francuska lipcowa jest sprawą wolności ludów i miała sobie za obowiązek jej bronić, zerwała się do powstania w przekonaniu, że ratuje sprawę wolności europejskiej, wstrzymując cesarza Mikołaja od wyprawy przeciw Francji. Powstanie listopadowe nie było dziełem całego społeczeństwa, jak współudział w wojnach napoleońskich dziełem starszych i rozumnych w narodzie. Dało ono początek zgubnej, sprzecznej ze zdrowymi pojęciami praktyce, polegającej na tym, że o losach narodu młodzi i niedoświadczeni rozstrzygać poczęli tajemnie, a starsi, rozsądniejsi, porywać się im dali. Wtedy wszedł w zwyczaj, aż się w nałóg przemienił, spisek, tak iż nie jawnie ani z narady najcelniejszych, lecz skrycie i wskutek postanowienia pośledniejszych najważniejsze i najdonioślejsze rozpoczynały się przedsięwzięcia. Nic zatem dziwnego, że powstanie listopadowe 1830 r. było najniebezpieczniejszym, najzgubniejszym dla przyszłości narodu i bytu narodowego czynem. […]

Powstanie listopadowe sprowadziło utratę nie tylko pomyślnego bytu narodowego, ale także połowicznego bytu politycznego; dało początek długiej epoce zastoju narodowego, w której wady dawne i nowe, przedrozbiorowe i porozbiorowe, rozwijały się i wzmagały się, w której liczne błędy i pomyłki popełnione zostały. Z niektórymi wyjątkami społeczeństwo polskie w długiej epoce od 1831 do 1863 roku nie szukało sposobów naprawienia błędu powstania listopadowego, lecz powetowania i pomszczenia krzywdy, jaką odczuło wskutek tego powstania. W samym kraju, zadany mu cios był zbyt silny i dotkliwy, aby zrazu nie nastąpiło jakoby zamarcie tchu narodowego. W zamian, emigracja podjęła wszystkie hasła listopadowe, a chociaż podzieliła się na stronnictwa, jednej i tej samej trzymały się one zasady politycznej, jedno i to samo a jedyne miały dążenie odwetu przez wskrzeszenie Polski niepodległej z obcą pomocą. W środkach, w zasadach różniono się, nie w myśli ani w celu politycznym. Różnicę główną a ważną co do środków i wyboru stosownej chwili zaznaczyliśmy wyżej.

Z mylnego jednak wspólnego punktu wyjścia, wyniknąć musiały wspólne, zgubne następstwa. Za emigracją poszedł kraj. Zamiast dążyć do rozwiązania zadania na gruncie rzeczywistości i odpowiednio do istoty położenia, szukano sztucznego, niemożliwego, nie dającego się osiągnąć; zamiast do ustalenia i zapewnienia bytu narodowego, zmierzano z narażeniem i poświęceniem takowego do bytu państwowego. Zachowawcze żywioły wprawdzie nie wystawiały periodycznie, jak demagogiczne, kraj na bezużyteczne ofiary, na klęski, ale sprawę narażały na szkodę, opóźniały jej zdrowy i normalny rozwój, społeczeństwo utrzymywały w błędzie i mylnym sądzie o istotnym jego położeniu i zadaniach. Stąd wychowanie paru pokoleń w jednej i jedynej myśli niepodległości i w wierze w obcą pomoc.

Nie miał jednak ten kierunek, co najmniej jednostronny, ograniczyć się do etyki, miał przejść w dziedzinę czynów. Podczas, gdy ks. Adam Czartoryski i skupiający się około niego obóz przedstawiał odwet za klęskę powstania listopadowego za pomocą wojny o Polskę jednego lub kilku mocarstw europejskich, podczas gdy niezmordowanie a zacnie przypominał jej sprawę światu, tym samym na ten świat narodowi liczyć kazał; jednocześnie wszystkie demagogiczne żywioły w narodzie nierównie radykalniejszych chwytały się środków i za pomocą ciągłego spiskowania usiłowały periodycznie wznawiać krwawą o niepodległość walkę, już nie tylko bez możności zwycięstwa, ale nawet podjęcia jej, w nadziei i celu wywołania tymi próbami obcej pomocy. W braku zaś poparcia tego lub owego mocarstwa, oglądano się, liczono i wzywano współdziałania, nowej wprawdzie, nie mającej ani ciała, ani kształtu, lecz w powietrzu istniejącej potęgi ogólnej rewolucji.

I wtedy to, z tą niewiadomą, z tą siłą sporadycznie objawiającą się to na tym, to na owym punkcie Europy, złączono, ku wielkiej jej szkodzie, sprawę polską. Pomijając, iż zwycięstwo jej, a za tym i możliwa z jej strony pomoc wątpliwe były, pomijając, iż w razie nawet zwycięstwa pomoc jeszcze wcale zapewniona nie była ani być mogła, nieroztropne i szkodliwe było czynić zależną swą przyszłość od ogólnego świata przewrotu, który bez wielkich nieszczęść nastąpić nie mógł, szczęścia ludzkości zapewnić nie był w stanie. Nigdy bowiem nie należy własnej pomyślności szukać w klęsce ogółu.

Powstanie listopadowe, przedsięwzięte pod wpływem myśli niepodległości i z zamiarem bezpośredniego jej odzyskania, liczące na nieokreśloną, ale w mniemaniu polskiego ogółu niechybną pomoc obcą, pomimo niepowodzenia i zawodu utwierdziło w myśli, że odbudowanie Polski jest potrzebą i obowiązkiem Europy. Odpowiednio do swojego pochodzenia, którego w znacznej części we francuskiej rewolucji lipcowej szukać należy, dało w następstwie początek przekonaniu, że od wszelkich przewrotów rewolucyjnych oczekiwać należy niepodległości Polski. Nie upatrywano przeszkody w państwach, ale w rządach i tronach, i rozpoczął się związek między spiskami polskimi a ogólną rewolucją; związek – zdaniem naszym – więcej dobroduszny, niż sekciarski. Zapytany emigrant, jaką myślą kierowano się, gdy po 1831 roku tłumnie opuszczano kraj, aby udać się do Paryża, odparł: “Chcieliśmy zwalić Ludwika Filipa, a po tym wraz z Francuzami podążyć do Polski, dla jej oswobodzenia”. Nastały czasy, w których Polacy współdziałali we wszystkich spiskach, rewolucjach, nawet zamieszkach i burdach; nie było jednego ruchu w Europie, w którym by udziału nie wzięli i przez to zadanie polskie przybrało wobec świata charakter nie narodowego, ale rewolucyjnego, nie zachowawczo restauracyjnego, ale sprawy wywrotu.

Skorzystały z tego rozbiorowe mocarstwa i ich rządy; zespoliło to je jeszcze silniej na gruncie podziału Polski, w której już nie tylko dla posiadania nabytych ziem, ale i dla własnego istnienia, widziały lub widzieć chciały niebezpieczeństwo. […]

Mylna zatem była droga obrana, fałszywy kierunek, błędne wyobrażenia, złudne wychowanie narodu. Jak upadku państwa polskiego, tak błędów i klęsk porozbiorowych, wyboru mylnego kierunku przyczyn w samym narodzie przede wszystkim szukać należy. Wady jego znane, nieraz wyszły na jaw wśród tej rozprawy, wytknęliśmy je. Cnót mu nie brakło przecież. Najzaciętsi przeciwnicy, nieprzyjaciele, wrogowie narodu polskiego i oszczercy, przyznają mu męstwo, odwagę wojskową, rycerskie przymioty. Dzieje i niezliczone pola bitew świadczą o nich, stanowią sławę i zasługę jego w historii. Polacy celują przecież głównie dwiema cnotami: wiarą w swoje istnienie i przyszłość oraz złączoną z nią, niczym nie zachwianą nadzieją. Cnoty te uwydatniały się szczególnie w nieszczęściach, wśród klęsk i wtedy wytwarzały wielką odporną siłę, której naród zawdzięcza swój byt – stałość w niedoli.

Dlaczego pomimo tych wielkich cnót naród polski zażegnać nie zdołał upadku państwa polskiego, straciwszy takowe nie tylko nie odzyskał go, ale sam sobie najdotkliwsze zadał ciosy, które go do dzisiejszego opłakanego doprowadziły stanu? Dlatego, że nie posiadał umiejętności miary. Nie umiał zatem utrzymać równowagi między cnotami i wadami; nie potrafił ustrzec się od przesady cnót, co wytworzyło nowe wady, wady przymiotów; te, potęgując siłę niedostatków, wspólnie z nimi spowodowały upadek oraz następne klęski.

Brak miary, która by zrównoważyła wady cnotami, brak miary nawet w przymiotach niczym innym nie jest, jak stępieniem zmysłu i wyzuciem się z rozumu politycznego.

Brak miary spotęgował w biegu wypadków i działania ujemne strony, unicestwił dodatnie, spowodował zatem zniszczenie. Gdy wady wzmogły się i rozwielmożniły bezmiernie, sprowadziły upadek Polski. Cnoty wtedy upadku zażegnać już nie mogły, odrodzenia nie wywołały, od dalszych klęsk, spowodowanych wadami przymiotów, nie chroniły. Było przeznaczeniem tych wad nieść zniszczenie, przymioty zaś, zamiast zniszczenie zażegnać lub naprawić – co było ich zadaniem – szerzyły je.

Brak miary musiał sprowadzić zwichnięcie równowagi, która niczym innym nie jest, jak anarchią. Męstwo i odwaga wojskowa wyrodziły się w krewkość, butę, zuchwalstwo, porywczość, w pochopność narażania nieroztropnie życia i mienia bez potrzeby, ze szkodą rzeczy publicznej, która umożliwiła wszystkie bezowocne i zgubne ruchy oraz powstania. Naród, który byłby umiał utrzymać równowagę między przymiotami i wadami, byłby zrozumiał, iż w jego porozbiorowym położeniu należy uciec się do polityki pokojowej; naród, któremu zbywało na mierze, zrozumiał tylko, iż bić się należy.

Patriotyzm polski, zamiast hamować się względem na dobro narodowe, pomijał je, aby zadośćuczynić sobie samemu, własnym namiętnościom i zapędom, nieraz próżności. Nie było w nim znowu miary i dlatego popadł w wady swoich przymiotów.


Już niejednokrotnie zwracaliśmy uwagę na podobieństwo w tej mierze narodów żydowskiego i polskiego. Czuł je Zygmunt Krasiński i pilnie czytywał dzieje pierwszego, skreślone przez Józefa Flawiusza. Jak Żydzi mawiali: “Aż do Eufratu! Aż do Egiptu! Od morza do morza!” – wśród największych klęsk i upadków, tak samo Polaków wyobraźni i próżności odpowiadało porozbiorowe hasło: “Od morza do morza” oraz rewindykacje ziem, które podczas istnienia niepodległego stracili byli lub których dobrego posiadania zapewnić sobie nie potrafili. Żydowskim i polskim hasłom, rewindykacjom, zapędom zarówno zbywało na rzeczywistości. Miłość ojczyzny, która jest najrzetelniejszą i najistotniejszą miłością, wyrodziła się u Żydów i Polaków w abstrakcję, która wznieść się chciała ponad kraj, społeczeństwo, byt narodowy i przemienić się pragnęła w jakieś bóstwo, które wymagało ofiary tego wszystkiego, czemu niewolniczo służyć był powinien patriotyzm, ofiary kraju, społeczeństwa, bytu narodowego. W następstwie, zdolność do poświęceń i ofiar przeistoczyła się w marnotrawstwo i samobójcze zapędy. I tu miary nie było.

Wiara z męskiej cnoty przemieniła się w dziecinną i kobiecą łatwowierność; zamiast być oświeconą i rozumem kierowaną, co jest w rzeczach ludzkich niezbędne, stała się ślepą, jak ta, która w nadludzkich tylko jest potrzebna, wreszcie zaślepiona przeistoczyła się w fanatyzm, w fanatyzm względem siebie samych, który pchał do męczeństwa, do narażania się na prześladowania, do katowania narodu przez naród. Wiara taka stała się niebezpieczeństwem nowym dla rzeczy publicznej w Polsce nie tylko dlatego, że nią się zadowalało społeczeństwo, ale i dlatego, że stawiała siebie ponad sprawą i bytem narodowym. Jak człowiek wierzący poświęca nieraz swej wierze dobro państwa, tak społeczeństwo, żyjące tylko wiarą, wyrządza zbyt często sprawie, w którą ślepo wierzy, szkodę.

W wierze polskiej nie było miary. Taka wiara zrodzić musiała nie zdrową nadzieję, potrzebną we wszelkich ludzkich rzeczach i działaniach, ale całe potomstwo chorowitych, wątłych, przecież namiętnie, z zaślepieniem, grzesznie ukochanych nadziei. Wiara przemieniona w łatwowierność zrodziła bezpodstawne, zwodnicze nadzieje. Naród żył wyłącznie nadzieją, lekceważąc sobie i zaniedbując wszelkie inne czynniki i dźwignie bytu. Nadzieja odzyskania niepodległości wystarczała mu tak dalece, że nie zwracał uwagi na byt narodowy, nie cenił go sobie i stąd lekkomyślnie narażał go na ciosy i klęski; nie szukał też właściwych sposobów wzmocnienia i ustalenia go, bo on mu się wydawał zbyt podrzędnym wobec bytu państwowego. Oczekując większego dobra, zadowolić się nie mógł mniejszym. I przyszło do tego, że naród polski karmił się, oddychał tylko nadzieją. Społeczeństwo całe w niej zanurzone nie mogło ani się rozrastać, ani wzmacniać. Naród bowiem, który tylko nadzieją żyje, podobny jest do ciała zatopionego w słoju napełnionym spirytusem. Spirytus przechowuje zatopione w nim ciało, lecz ono przestaje być zdolne do nowego życia. Całe istnienie narodu polskiego, ograniczone do nadziei sprawiało, iż pozostawał w tym stanie, w jakim się znajdował, gdy się zanurzył w spirytusie; nie mógł też przystąpić do nowych zadań, nie mógł odżyć bytem narodowym, tym samym nabrać sił, organizm swój uzdrowić i rozrosnąć się.

Stało to w zupełnej sprzeczności z polityką i jej wymaganiami. Polityka nakazuje bowiem zawsze i w każdym położeniu starać się o wzmocnienie i rozwój organizmu, o przysparzanie mu sił żywotnych. Organizm rozrastać się i wzmacniać się może tylko na świeżym powietrzu, życiem czynnym, poruszaniem członków, przyjmowaniem pokarmów zdrowych. Co innego otucha, która do męskiej pobudza pracy; co innego taka nadzieja, która tylko do marzeń i złudzeń nakłania. Pierwszej nigdy wyzbywać się nie należy, drugiej strzec się trzeba.

W polskiej nadziei nie było miary i dlatego mogło zabraknąć otuchy. Wyłączne oddanie się narodu polskiego nadziei odzyskania bytu państwowego, czyniło go obojętnym na wszystko, co bezpośrednio nie ziszczało jej; odsuwało i pozbawiało go zarazem wszelkiego innego życia, nie pulsującego tą jedyną nadzieją.

Stąd powstały dwie ostateczności: naród żyjący tylko nadzieją odzyskania niepodległości albo biernie zasklepiał się w niej, albo zrywał się do jej spełnienia. W pierwszym wypadku pozbawiał się świeżego powietrza i zdrowych pokarmów; w drugim zbyt ostrym powietrzem oddychał, a karmił się konfortatywnymi; skazywał organizm na martwotę lub wycieńczenie.

Żadne społeczeństwo, w jakimkolwiek znajduje się położeniu, nie może się obejść bez zdrowych pokarmów, a karmić się konfortatywami; pierwsze niezbędne są do życia i rozwijania organizmu; drugie niechybnie wywołać muszą nieodpowiednie organizmowi wysilenia, przebranie miary, szaleństwa, unicestwienie. Toteż wstrzymywanie się od zdrowych pokarmów, czyli od istniejącego, na rzeczywistości opartego życia, zarazem upajanie się jedynie nadzieją, musiałoby sprowadzić śmierć organizmu narodowego. Zdrowy pokarm to praca około rzeczy publicznej, około bytu narodowego, to ta praca, która nazwana na przemian organiczną, dodatnią, zachowawczą, określić się da jedynie słowami: zawsze i wszędzie robić to, co się da w istniejących warunkach i otaczających naród okolicznościach, w przekonaniu, że zawsze coś zrobić się da, ale robić to tylko, co się da.

Konfortatywy to drażnienie uczucia patriotycznego lub granie na nim, to tak zwane budzenie ducha na to, aby zawsze i wszędzie zrywać się do tego, co się ani da zrobić, ani osiągnąć można w danych warunkach i otaczających okolicznościach. Zdrowy pokarm prowadził do wzmocnienia bytu narodowego, konfortatywy do przedsięwzięć i powstań, podkopujących i niszczących go.

Stworzyło to dwa w dziejach naszych porozbiorowych systemy, które niestety nigdy w ostatniej stanowczej, psychologicznej chwili nie pozostały oddzielne i naprzeciw siebie stojące, lecz w tej właśnie chwili zlewały się ze sobą. I to nieubłaganie rozmiary klęski zawsze zwiększało, to ogólnej klęski istotną stawało się przyczyną, a przeszkadzało położyć tamę wznawianiu błędów i katastrof.

Z tych dwóch systemów, pierwszy nie wykluczał wcale nadziei, przeciwnie, na niej się opierał, przecież nie czynił z niej wyłącznego żywiołu życia narodowego; zamiast zamykać je całe w nadziei tylko, w jej spirytusie, zamiast marynować zatem społeczeństwo, chciał mu użyczyć świeżego powietrza i karmić go zdrową strawą, wprawiać do pracy i czynnym życiem przygotowywać do lepszej przyszłości, zarazem lepszą przyszłość. Słowem, chciał robić co się dało i tylko to, co się dało w danych warunkach, wiedząc o tym i świadcząc, że zawsze i w najgorszych warunkach coś jest do zrobienia i zrobić się da. Była to prawdziwa, istotna praca około bytu narodowego, a nie przesądzając przyszłości zakrytej przed wzrokiem śmiertelnych stwierdzała istnienie narodu i jego obowiązki po i mimo upadku państwa polskiego.

Tadeusz Czacki, Śniadeccy, Czartoryscy i Puławy; w epoce wstępnej do wypadków, którymi się zajmujemy między 1831 a 1861 r., Marcinkowski, Edward Raczyński, Gustaw Potworowski w Wielkim Księstwie Poznańskim, Leon Sapieha w Galicji, zwłaszcza Andrzej Zamoyski w Królestwie Polskim oraz wielu obok niego i z nim, byli twórcami i przedstawicielami tego systemu. Zachowawczy, w najlepszym tego słowa znaczeniu, pod względem narodowym system ten był odporny względem wrogów narodu polskiego, a zdobyczami, które na polu ekonomicznym, naukowym, cywilizacyjnym i etycznym zapewniał społeczeństwu, mógł rozszerzyć jego znaczenie i wpływ, mógł sięgnąć po nowe dobra. Następstwa jego przy wytrwaniu w nim są nieobliczalne, bo byłby oszczędził Polsce klęsk, których skutki obrachować się nie dadzą, a przysporzył siły, której zmierzyć niepodobna.

Ale ten system i przedstawiający go ludzie o tyle mieli dla ogółu, może i dla siebie samych, znaczenie a mir u powszechności, o ile ona w nim upatrywała myśl, początek i podstawę działania na rzecz niepodległości; o ile ci ludzie nie kwitowali.

System drugi, jeżeli nie wykluczał, to nie tylko utrudniał, ale i uniemożliwiał wszelką praktyczną około bytu narodowego pracę, wszelkie zasilanie organizmu zdrowymi pokarmami, gdyż skupiając całe życie w nadziei i usiłowaniach odzyskania bytu państwowego, pomiatał tym wszystkim, nieraz szydził z tego, co wprost do niego prowadziło; przeszkadzał użyciu najskuteczniejszych środków ustalenia i wzmocnienia bytu narodowego; cały patriotyzm dogmatyzował, całą działalność skupiał w spiskach i powstaniach, które pochłaniały nie tylko zasoby, ale myśli, uczucia i czynności, całe istnienie narodu dla przedsiębrania zawsze i wszędzie tego, co się osiągnąć nie dało, a w danych warunkach było widocznym niepodobieństwem. Podczas gdy pierwszy system gromadził zasoby, drugi je roztrwaniał. Drugi był pod względem narodowym istotnie demagogicznym, bo zachciankom i bezrozumowi rzeczy poświęcał dobro ogółu zapewnione rozsądkiem, mądrością, przezornością i pracą celniejszych w społeczeństwie. “Lud przecież – czytamy o Izraelu – miał wciąż nadzieję i wciąż się modlił. Lud nie traci nigdy nadziei, gdyż nie wie, co to jest zwątpić. Nie ma dla ludu zawodu, bo nie ma dla niego doświadczenia. Po dziesięciu pogromach mówi jeszcze, że niezawodnie źle wzięto się do rzeczy i że trzeba na nowo rozpoczynać”.

Ten kierunek niepoprawnych, co nigdy doświadczenia nabyć nie umieli, przedstawiało całe stronnictwo, nazwane rewolucyjnym o tyle słusznie, o ile łączyło sprawę polską ze zwycięstwem ogólnej rewolucji i przewrotem stosunków europejskich, które przecież istotnie winno się było nazywać powstańczym, gdyż zawsze gotowe było z bronią w ręku, bez obliczenia warunków i widoków oraz stosunku sił rozpoczynać na oślep krwawą walkę o niepodległość Polski, z poświęceniem jej bytu narodowego. Demagogiczne było ono, bo szalone jak wszelki demos, demagogiczne, bo w znacznej części złożone z pośledniejszych w narodzie żywiołów, przede wszystkim z najmłodszych. Ono też dawało hasło i początek wszelkim zgubnym przedsięwzięciom od 1830 do 1863 r.

Uosabiał je w tej epoce, przedstawiał i przeważnie kierował nim człowiek jakby zesłany, aby szerzyć zniszczenie, aby zamęt w pojęciach narodu wytwarzać, a klęski jego bytowi zadawać. Postać apokaliptyczna, której wpływ niezaprzeczony pozostanie zagadkowym zarówno, jak zdumiewającym. Mierosławski przedstawiciel i apostoł szału i niedorzeczności, dobrowolnej zatraty, ofiar i poświęceń szkodliwych, w mowie bezrozumny, w czynach zgubny, do zwycięstw bezsilny a wszelkie szumnie zapowiadający, zwiastun i twórca tak politycznych, jak wojskowych klęsk, z pogromów wychodzący z nowym zapasem szkód dla narodu, używał przecież znaczenia, wywarł na dwa pokolenia wpływ niemały, był wyrocznią swojego stronnictwa i do życia najskuteczniej powoływał tegoż system szerzący zniszczenie i śmierć. A to dlatego jedynie, że przemawiał jednocześnie do wad i do przesad przymiotów narodowych, do braku wszelkiej miary i równowagi, do braku zatem zmysłu i rozumu politycznego. Mierosławski potęgą bezrozumu działał na społeczeństwo polskie. Zrywał się z motyką na słońce i tę z lekkim sercem wypuszczał z dłoni, aby ją znowu podnosić w okrutnej dla społeczeństwa polskiego igraszce.

System drugi i stronnictwo przedstawiające go musiało wskutek swej istoty i z interesu być przeciwne, nawet wrogie systemowi pierwszemu, gdyż pierwszy nie tylko obezwładniał drugie, ale czynił je niepotrzebnym. Stąd walki wewnętrzne i starcia tak w kraju, jak na emigracji.

System pierwszy, wytrwale przeprowadzony, wykluczał spiski i zbrojne powstania, wykluczał je, pomimo iż nie wyzuwał się z nadziei odzyskania bytu państwowego. Skoro bowiem jego zasadą było – to robić, co się dało i to tylko, co się dało w danych okolicznościach – nie mógł ani pchać, ani wspierać, ani zgadzać się na tajne przygotowania do zbrojnych ruchów oraz na ruchy i walki o niepodległość, dopóki by nie miał pewności, iż wskutek obcej pomocy będą mogły dopiąć celu. Taka obca pomoc istotna, skuteczna, zmierzająca do odbudowania państwa polskiego mogła nadciągnąć jedynie z wielką wojną europejską; zatem dopóki taka wojna nie wybuchłaby i nie dotarła do ziem polskich z zamiarem wyswobodzenia ich, niepotrzebne były, a przez przedstawicieli pierwszego systemu za marne i zgubne uznane być musiały, zbrojne powstania, tym samym poprzedzające je spiski.

Tak więc, system pierwszy wykluczać się zdawał i wykluczać powinien był drugi, a wytrwale i niezachwianie przeprowadzony byłby go obezwładnił, w końcu zabił. A przecież nie zdołał uczynić go nieszkodliwym i niezgubnym.

Nie będziemy raz jeszcze przypominać niepotrzebnych w położeniu narodu polskiego szkód, które system drugi wyrządził, znane są i odczute srogo. Działanie jego byłoby jednak pozostało tylko szkodliwe, z winy nie systemu pierwszego, ale stronnictwa i ludzi, którzy go przedstawiali, stało się zgubne.

Stronnictwo przedstawiające pierwszy system nie powinno było nigdy przyłożyć ręki do działań i czynów stronnictwa drugiego systemu, narażających byt narodowy, niweczących jego własne dzieło. Jedynie w wypadku obcej pomocy, już istniejącej i wystę­pującej czynnie, mogło przejść z pracy około bytu narodowego do walki o byt państwowy. Wszystkie niepotrzebne a zabójcze przedsięwzięcia porozbiorowe byłyby tym sposobem zażegnane lub byłyby mniej szkodliwe, bo – jak powiedzieliśmy – system drugi bez poparcia ze strony stronnictwa przedstawiającego system pierwszy mógł tylko częściowe sprowadzać klęski, nigdy zgubę ogólną. Stało się inaczej!

Nie było nigdy w Polsce mniejszości dość silnej, aby cnotami swymi i stałością zdania zrównoważyła wady i błędy ogółu; nie było tym samym siły, która by potrafiła i zdołała oprzeć się zgubnym praktykom, nieszczęsnym zapędom, próbom zabójczym. Stronnictwo przedstawiające system pierwszy było wyborową mniejszością, której to było obowiązkiem dlatego, że gatunkowo była najcelniejszą. Lecz obowiązku tego nigdy nie spełniła. Stronnictwo to nie umiało ani razu przewidzieć i rozpoznać niebezpieczeństw grożących od systemu drugiego, zgotowanych przez stronnictwo, które go przedstawiało. Złemu w zarodzie zaradzić nie potrafiło.

“Przewidując złe z daleka – mówi Machiavelli – zapobiega mu się łatwo; jeżeli się czeka aż cię dotknie, za późno wtedy i choroba jest nieuleczalna. Staje się to, co się zdarza lekarzom z suchotami, które w początkach łatwo wyleczyć, a trudno rozpoznać, które po pewnym przeciągu czasu, gdy się ich nie rozpoznało i w zarodzie nie leczyło, stają się łatwymi do rozpoznania, a trudnymi do wyleczenia. To samo dzieje się w sprawach publicznych; przewidując z daleka ich obrót – co jest właściwe tylko ludziom niepospolitym – zapobiega się spiesznie złemu, które by z niego wyniknąć mogło; gdy zaś nie przewidziawszy takowego, pozwala mu się wzrosnąć do tego stopnia, że każdy je widzi, nie ma już lekarstwa”.

Nie zdoławszy złemu zaradzić, stronnictwo systemu pierwszego nie umiało od udziału w nim i od rozszerzenia jego rozmiarów uwolnić się. W stanowczych dwóch chwilach porozbiorowych w 1830 i 1863 roku nie wytrwało na zajętym stanowisku, nie zostało wierne własnemu przekonaniu i systemowi, dało się porwać złemu, któremu zaradzić nie umiało, czym szkodę w zgubę przemieniło.

Że w usiłowaniach systemu drugiego między 1831 a 1863 rokiem stronnictwo systemu pierwszego tylko częściowy, ograniczony wzięło udział lub nawet czoło im czasem stawiło, szkodliwe ich następstwa pozostały częściowe i ograniczone, co świadczy, jak wytrwałość w raz obranym kierunku i stanowczość systemu pierwszego wobec systemu drugiego byłyby miały ważność. Wytrwałości, stanowczości, stałości mniejszości dość silnej duchem, aby zrównoważyć ujemne strony i wady przymiotów społeczeństwa brakło narodowi polskiemu i to jest punkt główny w jego porozbiorowych zwłaszcza dziejach; w tym tkwi przyczyna istotna klęsk i zawodów, z którymi się spotkał. Brak wytrwałości i stałości, brak stanowczości zdania u rozsądnych, poważnych, roztropnych, rozumnych, wobec przedsięwzięć nierozsądnych, lekkomyślnych, nierozważnych, niedorzecznych był także następstwem wad narodu. Wygórowana próżność, wykształcona dawnym ustrojem Rzeczypospolitej Polskiej i jej konstytucją, wymagających poszukiwania popularności i wzięcia nawet kosztem przekonania, zniknięcie wskutek tego odwagi cywilnej, która nie mogła się wśród urządzeń Rzeczypospolitej wyrobić, duma osobista i rodowa, która na tle tych urządzeń potwornych, bo arystokratyczno-demokratycznych, wybujała, były wadami politycznymi, które niepodległa Polska przekazała porozbiorowej i które stały się, w znacznej części, przyczynami błędnego zachowania się i karygodnego postępowania zachowawczych żywiołów. Nie potrafiły one nie tylko zapobiec, ale nawet odłączyć się od przedsięwzięć i działań zgubnych dla narodu – a przecież było to ich powołaniem. W społeczeństwie, w którym zło nie znajduje przeciwwagi musi ono wziąć górę.


Nie same przecież wrodzone lub przez przeszłość przekazane wady były przyczyną błędów stronnictwa zachowawczego. I ono także uległo wychowaniu i wyobrażeniom porozbiorowym. I ono więcej ceniło niepewne widoki bytu państwowego niż istotne warunki bytu narodowego. I ono ślepo wierzyło w obcą pomoc mającą dopomóc do odbudowania państwa polskiego. Ta tylko ważna zachodziła między nim a demagogicznym stronnictwem różnica, iż nie tylko uniemożliwiało, ale podejmowało pracę około bytu narodowego i czuło jego ważność, a przypuszczało przedsięwzięcie odbudowania państwa polskiego jedynie za współudziałem obcej pomocy, czym było mądre, roztropne, sumienne i czym też jego patriotyzm był rozumny.

A przecież ani mądrości, ani roztropności, ani jedynie zbawczemu, bo rozumnemu patriotyzmowi nie zdołało pozostać wierne, bo wychodziło z mylnego założenia możności odbudowania upadłego państwa polskiego i błędnego przekonania, że obca pomoc przyłoży do tego odbudowania skuteczną rękę. Tym się fatalnie, nieuniknienie zlewało z nierozważnym, nierozsądnym, zgubnym, bo ożywionym patriotyzmem bezrozumnym stronnictwem systemu drugiego. Jak wody dwóch rzek płynących do jednego morza, musiały oba stronnictwa spłynąć i pomieszać się w morzu nieszczęść i klęsk. Stąd wyrosła zasada, która streszczała w sobie pomyłki, słabości, krzywdy, jakie stronnictwo zachowawcze bytowi narodowemu zadawało: iż, gdy sztandar niepodległości jest rozwinięty, iść za nim trzeba, chociaż się nie wie dokąd się idzie, chociaż się wie, że się do zguby idzie.

W taki sposób żaden z obu systemów nie zdołał zażegnać, oba współdziałały w klęskach porozbiorowych. I nieunikniona tym samym stała się rzecz najsmutniejsza, najbardziej zniechęcająca, bo mogąca szerzyć zwątpienie i rozpacz, ta, że społeczeństwo polskie zadawało kłam temu, w czym zawartą bywa mądrość narodów, własnemu przysłowiu: “Mądry Polak po szkodzie”. Pokazało się bowiem, że Polak nie mądry po szkodzie.

Nie można zatem mówić o błędach i pomyłkach, winach jednego systemu, jednego stronnictwa, jednej części społeczeństwa, były one wspólne. Były następstwem wspólnej przeszłości historycznej, wspólnych wad charakteru narodowego i wspólnych przesad przymiotów. Były następstwem wspólnego porozbiorowego wychowania, które kształciło wyłącznie do bytu państwowego wtedy, kiedy przede wszystkim nauczać powinno było pracy około bytu narodowego; które wpajało wiarę ślepą i nadzieję niewyrozumowaną w obcą pomoc wtedy, kiedy oświecać było powinno o istotnych widokach i roztrząsać możliwość oraz warunki tej pomocy. Były także następstwem wspólnych mylnych wyobrażeń, do wytworzenia których – jak już nadmieniliśmy – przyczyniła się porozbiorowa poezja narodowa.

Rozwinęła się ona tak bujnie, nieraz tak potężnie, że za wiele miejsca zajęła w społeczeństwie, które miało do rozwiązania trudne nader polityczne i społeczne zadania. Zamiast być mu pomocniczą siłą, stała się w danej chwili wyłącznym jego żywiołem. Polityka wymaga przede wszystkim trzeźwości; poezja, gdy w jej dziedzinę wkracza, jest wyskokiem spirytusowym, który upaja lub w którym można przechować patriotyzm, lecz nie zużytkować go owocnie. Dlatego pod zbytnim wpływem poezji patriotyzm polski zasklepił się w idealnych formułach i niezdolny się okazał wejść na praktyczne drogi; poczytał za najpiękniejsze cele nie dające się osiągnąć, zaniedbał te, które dopiąć można było. Zamiast rzeczywistością, żył fantazją. Upajając się poezją, zrywał się do czynów nadludzkich, natchnionych wyobraźnią nie rozumem. Ścigał ideały, poświęcając rzeczywistość. Niszczył byt narodowy, bo nauczył się był więcej marzyć niż myśleć.

Pierwsza poezja, i to w najwyższym swoim wyrazie, odwołała się do młodzieży, pomiatając doświadczeniem, rozsądkiem, przezornością, wytrawnym zdaniem starszych i nie starszyzna, ale młódź rozstrzygać poczęła o losach narodu; i nastały czasy i wypadki, które były następstwem niedoświadczenia, nierozwagi, lekkomyślności i szału, czasy ofiar bezużytecznych, szkodliwych, zgubnych. Wywrócony porządek rzeczy, w którym kierunek nie z góry, ale z dołu szedł, był skutkiem w znacznej mierze poezji, jej też naród zawdzięcza poetyczne klęski. Zgubną okazała się poezja, przedstawiając naród jako duchową ofiarę, nie zaś jako odpowiedzialne za własne klęski społeczeństwo. Nauczyła go bowiem w niesprawiedliwości innych jedynie, nie we własnych wadach i błędach, szukać przyczyn upadku. Upatrywał też on nie we własnej poprawie, ale w karze wrogów i krzywdzicieli swoje zbawienie; w odwecie niedosięgłym, zamiast w możliwym polepszeniu swojego bytu.

Nie można przecież zaprzeczyć, że jednocześnie poezja potężne oddała bytowi narodowemu usługi, że wytworzyła swoim rozkwitem jakby nowy dla niego powód istnienia i że podniosła niezmiernie znaczenie polskiej literatury, to jest jednej z najdonioślejszych części bytu narodowego. Język narodu, który posiada Pana Tadeusza, zaginąć nie może.

Zresztą ani wyłącznie, ani przeważnie poezji przypisywać należy popełnione błędy i wskutek tychże poniesione porozbiorowe klęski. Wykazaliśmy bowiem inne, ważniejsze ich powody. Poezja nie była winną, iż wyrażała ducha społeczeństwa. Patrzenie się na sprawy ludzkie i wypadki przez pryzmat poezji wytworzyło złudzenia, wytworzyło całą szkołę, która złudzeniami karmiąc się i karmiąc nimi naród upatrywała w nich zbawienie i już całkiem stała się niezdolną działać inaczej, jak pod ich wpływem i w ich duchu. Stworzyć to musiało sztuczną atmosferę; w niej powstały sztuczne przedsięwzięcia. Co gorsza, religia złudzeń – bo one do potęgi religii wzrosły w polskim społeczeństwie – musiała szukać poparcia w kłamstwie. I naraz siła jego stała się wielka w narodzie. Naród okłamywano i on sam się okłamywał; kłamstwo poczęło mieć niesłychane w społeczeństwie polskim powodzenie, bo odpowiadało jego religijnemu uczuciu, jego wierze w złudzenia. I tak dalece panowanie kłamstwa zakorzeniło się, że przeszło w nałóg, że dziś jeszcze jest ono najpewniejszym środkiem zapewnienia sobie powodzenia. Początki jego potęgi sięgają czasów upadku państwa polskiego, kiedy w narodzie rozwielmożniło się pieniactwo, a palestra zbyt wielkie w nim zajęła miejsce; rozkwitła zaś za pomocą religii złudzeń, którą poezja rozpowszechniła. Gdybyśmy chcieli odszukać pierwsze początki wszelkich zgubnych porozbio­rowych przedsięwzięć, odnaleźlibyśmy takowe w kłamstwie, w okłamywaniu narodu przez swoich i obcych, w okłamywaniu siebie samych, w okłamywaniu obcych. Przed wybuchem 1863 roku, wielkim i najzgubniejszym było kłamstwem zaręczanie, iż się nie chce, nie zdąża, nie idzie do powstania, że powstania nie będzie. Okłamywaniem siebie samych było zapoznanie, że rewolucją moralną, demonstracjami, ruchem, odepchnięciem Wielopolskiego, kierunkiem nadanym wypadkom przez spisek szło się nieuniknienie do zbrojnej walki 1863 roku.

Była ona zatem równie, jak inne bezowocne a zgubne porozbiorowe przedsięwzięcia, wynikiem nie jednej przyczyny, ani jednego stronnictwa, lecz różnych i licznych czynników zewnętrznych i wewnętrznych, które się złożyły na system usiłowań i ofiar szkodliwych.

Powstanie 1863 roku, które stało się ostatnim wyrazem tego systemu, miało swoje źródło w idei niepodległości bezwzględnej, w zamiarze odbudowania upadłego państwa polskiego w dawnych jego granicach. Przewodniczyła mu myśl odwetu, zwłaszcza za dobrowolnie sprowadzoną klęskę 1831 roku, a zbyt wielkie rozmiary, jakie poezja przybrała w społeczeństwie i jej kierunek, zakryły przed oczami narodu niebezpieczeństwa, zgubność i szkodliwość przedsięwzięcia, bo je wyidealizowały i sztucznym otoczyły urokiem. Poparcie zaś dane powstaniu przez roztropniejszą, zachowawczą część społeczeństwa było następstwem od dawna pielęgnowanej, do dogmatu wyniesionej wiary w pomoc obcą.

Zapoznanie prawdy położenia, zapoznanie danych warunków i rzeczywistości, dobrowolne ich przeistoczenie, zatem kłamstwo polityczne, którym naród sam siebie w błąd wprowadzał, wyrosło w obłęd, który spowodował klęskę. Ten obłęd dlatego musiał do klęski i do ostatniej doprowadzić klęski, że społeczeństwo pod jego pozostając wpływem jedną tylko widziało przed sobą drogę, podczas gdy w sprawach ludzkich jest wielka dróg rozmaitość, a polityka służy do tego, aby wedle stosunków i okoliczności stosowny między nimi uczynić wybór. Wychowanie zaś porozbiorowe społeczeństwa odejmowało możność wolnego wyboru, wytrącało z rąk narodu najwłaściwszą broń, którą walczyć mógł dla bytu narodowego, pozbawiało go środków najskuteczniejszego rozwijania, wzmacniania i ustalenia takowego. Wykluczało bowiem istotne, rzetelne kompromisy, które są treścią polityki, nie pozwalało szukać rękojmi dla bytu narodowego w zbliżeniu się szczerym i uznaniu istniejącego w ziemiach polskich porządku rzeczy i zamykało przystęp do drogi pośredniej, jedynie właściwej, lub nie pozwalało nią dojść do celu, zmuszając do kroczenia po tej, która wiodła tam, gdzie naród polski spotkać się musiał z oporem wszystkich i wszystkiego, z oporem samej natury i istoty stosunków, z oporem nieprzełamanym, o który rozbijał swój byt narodowy, marnując swoje najlepsze siły, czy to przeceniając je, czy też oczekując pomocy obcej; wtedy, kiedy przeciwstawiając sztucznym usiłowaniom i kombinacjom moc przyrodzoną własnych zasobów, cnót, przymiotów, patriotyzmu i nadając jej kierunek, stosując cel do rozporządzalnych środków, mógł był naród polski zapewnić sobie byt narodowy zaszczytny i dość silny, aby stał się niezależnym od wrogich mu zamiarów i od własnych pomyłek. Zamiast ufać w pomoc obcej siły, zamiast przeceniać siłę własną, mógł naród polski oprzeć się na własnych siłach.

Dla zwalczenia tych prawd, dla zachwiania wiary w ten system i jego skuteczność, przeciwstawiają mu teorię usprawiedliwiającą wszelkie bezowocne usiłowania, nawet szkodliwe ofiary, im przypisując moc cudowną, nadprzyrodzoną, najpierw zmazania win dawnych i grzechów względem ojczyzny, następnie przechowania jej miłości, patriotyzmu, zdolności do poświęceń; one to miały posłużyć do zachowania ciągłości myśli narodowej, one nie pozwolić jej zasnąć i zamrzeć, a wedle pamiętnego wyrażenia nieprzerwalność spisków i powstań potrzebną miała być dla nieprzerwalności polskiej idei, tak, iż nawet byt narodowy tej nieprzerwalności zawdzięcza jedynie swoje istnienie i że ona jedna ochroniła go od zabagnienia i zupełnej straty.

Obrachunek klęsk, które system szkodliwych ofiar sprowadził, suma strat, które ostatnie jego słowo, powstanie 1863 roku, spowodowało, dziś zrozumiana i odczuta przez wszystkich wystarczy, aby zmierzyć płytkość sofizmatu dlatego tylko niebezpiecznego, że jak zamącona woda ukrywa niezgłębioną otchłań.

Niezawodnie grzechy i winy Polski przedrozbiorowej były ciężkie i wielkie, zmazania wymagały, ale przede wszystkim skutecznego, to jest takiego, które by z upadku dźwignęło, a nie pogłębiało upadek. Dlatego że przeszłe pokolenia popełniły nikczemności, następne nie mogły być obowiązane do szaleństw. I nie szkodliwym, ale zbawczym poświęceniem winne były zmazać winę. Zapoznanie tych prawd jest treścią powyższego systemu i dlatego naród, który wypuścił był z rąk oręż, porywał się z motyką na słońce.

Wobec doświadczeń historii, wobec wyjątkowego położenia stworzonego rozbiorami, wobec właściwości charakteru narodowego, wobec wszystkiego nad czym powyżej zastanawialiśmy się i co nam przyszło zapisać, wobec następstw ostatniej klęski, która była syntezą i zespoliła w sobie całą epokę naszych porozbiorowych dziejów, właśnie na gruncie rzeczywistości, pozytywnej i praktycznej polityki, dochodzi się po ścisłym obliczeniu do konkluzji, że owa użyteczność przemieniła się w szkodę, że owa moc stała się słabością, bo byt narodowy nie tylko nierównie więcej strat niż korzyści za ich przyczyną poniósł, ale zagrożony został w swej treści i istocie tak dalece, że cel stał się samego siebie, bo własnego niezbędnego warunku, to jest bytu narodowego, zniszczeniem.

Wystarczyłoby to, aby przekonać, że niebezpieczeństwo wyzucia się z owej użyteczności i mocy mniejsze jest niż to, które pociąga za sobą zachowanie takowych. Nie forma przecież zadania stanowi jego wzniosłość i piękność, ale jego treść i duch, nie pierwsza, ale drugie nadają mu tę moc, którą ono zdolne udzielić społeczeństwu. Nie mogąc być państwem – pozostać narodem, jest w treści i duchu także zadaniem pięknym i wzniosłym. Trudniej jest ocaleć jako naród niż jako państwo, trudniej umieć być narodem niż państwem, zaszczyt, kunszt i zasługa są znaczniejsze, zdolne przemówić do wielkich umysłów i wielkich serc, do tych, co w przezwyciężeniu trudności widzą chwałę, sławę i zasługę. Trudności, a nie niepodobieństw, albowiem zasługa ludzka ograniczyć się musi do możliwych rzeczy. Wielkich umysłów i wielkich serc zawsze mniej niż małych lub miernych, stąd istotne niebezpieczeństwo, aby to, co może wystarczyć za kordiał dla wyborowej mniejszości nie szerzyło w powszechności zobojętnienia i zapomnienia. Zadaniem owej mniejszości – zapobiec im i jak dawała się pociągać większości do niepodobieństw, tak teraz zachęcić i porwać ją winna za sobą do rzeczy możliwych, do spełnienia obowiązku siłą patriotyzmu zbawczego, taką samą, jaką obdarzone były zgubne uniesienia. Teoria utrzymania ducha przez niszczenie ciała nie powinna, nie może zamienić się w życiu narodu w niszczenie ducha dla utrzymania ciała. Dla Polaków pozostać narodem jest nie tylko obowiązkiem, ale koniecznością. Nie podobna przypuścić, aby kilkanaście milionów Polaków wyginęło i znikło z widowni świata. Przymusem zatem dla nich jest pozostać narodem i o to tylko rozchodzić się może, czy nie mogąc być państwem, mają i mogą pozostać narodem szanującym się i szanowanym.


Jeżeli naród polski z tych samych przyczyn, co żydowski doczekać się nie chce jego losu albo czekać dopiero na odrodzenie z rozbójników, jak grecki, lub z chłopów, jak bułgarski i serbski, jeżeli chce pozostać samym sobą, wiernym samemu sobie, szanującym się i szanowanym, musi zwrócić się cały ku swojemu narodowemu bytowi, a odtrącić wszystko, co za jego własną przyczyną szkodę temu bytowi przynosiłoby. Gdyby zaś odtrącenie tego, co doświadczenie i rozumowanie wykazało, że dlań jest szkodliwe, miało pociągnąć za sobą zaprzepaszczenie myśli narodowej, patriotyzmu i stałości w nim, gdyby wskutek tego pęknąć miała sprężyna, to znowu w inny sposób naród polski zgotowałby sobie nie koniec, ale hańbiące, godne pośmiewiska, najnędzniejsze istnienie.

Ale jeżeli zrozumiawszy swe położenie i zadanie, jeżeli przejąwszy się jego wzniosłością i pięknością, w nim zaczerpnie mocy, to zwróceniem swoich cnót ku zapewnieniu bytu narodowego w tej samej mierze, w jakiej je obracał ku niszczeniu takowego niezawodnie zająć może w świecie i dziejach jedno z najzaszczytniejszych miejsc i ochronić się przed śmiercią, co ważniejsze, przed sromotą.

Poświęceń, energii, stałości, wytrwałości, zapału, ofiarności tyle potrzeba do uratowania i zapewnienia bytu narodowego, ile się ich wydało od stu lat, aby go podkopać. Tej samej potrzeba jednomyślności w rozsądku, ile jej bywało w szaleństwach i tyle zgodności i wspólności w naprawie błędów, ile ich bywało w popełnianiu takowych; tyle w pieczy około rzeczy publicznej, ile było skwapliwości w narażaniu jej.

Nie patriotyzm porozbiorowy był błędny, zgubny, godny potępienia, ale mylne, nieraz grzeszne jego użycie i praktyki; nie istota rzeczy była bezrozumem, ale forma wadliwą, spożytkowanie nielitościwie niepolitycznym – bo nie umiejącym mierzyć celu środkami i wykluczającym w sztuce wyboru dróg tychże rozmaitość. W ten sposób, zamiast ratunkiem stał się nowym dla narodu niebezpieczeństwem; więcej szkód wyrządził niż korzyści przyniósł, nadprzyrodzonymi cnotami chcąc rządzić się w świecie rzeczywistości. Pierwiastek jego duchowy pozostał prawdą, lecz on sam stał się tak dalece szkodliwy, że przyszło z nim stoczyć walkę – i że potrzeba było zdobyć na nim, na jego zaślepieniu, wolność wyboru dróg oraz szukać innych dróg niż te, którymi kroczył, innych sposobów od tych, których używał.

Przyszło wreszcie do tego, iż nie tylko powstał obowiązek, ale nastała konieczność: chroniąc się od upadku ducha narodowego, od zepsucia politycznego osiemnastego stulecia, od samolubstwa poświęcającego rzecz publiczną, uczynienia zarazem rozbratu z systemem ofiar szkodliwych, z patriotyzmem zgubnym, a wytworzenia wreszcie – patriotyzmu politycznego. […]

Po upadku powstania 1863 r. i zawodzie co do obcej pomocy rozczarowanie było wielkie, wytrzeźwienie na razie znaczne. Rozczarowanie i wytrzeźwienie niezdrowe. Było to przebudzenie jak po orgii lub złym śnie. Musiały po nim nastąpić ociężałość i prostracja, i znowu musiało społeczeństwo popaść w historyczną ostateczność drugą, w apatię, zobojętnienie, martwotę, co gorsze, tym razem, w zwątpienie i niewiarę. Stracić ono musiało ufność w dotychczasowe środki i cele.

To, co widzimy nieraz w dziejach w dziedzinie religijnej, zaszło tu w politycznej. Jak w pogańskim świecie starożytnym przyszła chwila, w której wiara w bogów ustała, tak tu ustała wiara w obcą pomoc i niepodległość; nadzieje od dawna pokładane w bogach przemieniły się w rozczarowanie. Jak w tamtej dziedzinie, tak i w tej nie mogła nastać próżnia. Jak tam, tak i tutaj powstawała potrzeba, nawet konieczność, mniej materialnej, mniej namacalnej, ale wzniosłej, nie wymagającej krwawych ofiar i – rzecz dziwna do powiedzenia – idealniejszej wiary od tamtej dawnej, która by zarazem była pociechą. Dawne zawiedzione nadzieje, dawne dążenia uniemożliwione, dawnych bogów, którzy skłamali zastąpić trzeba było innymi, mniej zmysłowymi, mniej okrutnymi, lecz świętymi, podniosłymi. Nie tylko zmianom spowodowanym wypadkami, także zmianom pojęć i wyobrażeń trzeba było zadośćuczynić. W tym była pierwsza i główna przyczyna powstania nowej politycznej szkoły; w tym powód jej powodzenia i zwycięstwa na razie. Odpowiadała ona nie tylko położeniu politycznemu, ale potrzebie duchowej społeczeństwa; żywotność swoją czerpała nie w mądrości kilku, ale w tej potrzebie ogółu. Musiała ona nie tylko objawić słowem, ale i czynem zaświadczyć prawdę niezrozumianą i zapoznaną przed 1863 r.

Niedoszłe dążenia, zdruzgotane usiłowania odzyskania bytu państwowego, odsuniętą obcą pomoc, przyszło tej szkole zastąpić pracą około bytu narodowego na wszystkich polach, we wszystkich kierunkach i na każdym miejscu, w najszerszej i najszczuplejszej także mierze. Głosiła też obowiązek stały względem niego, wznoszący się ponad zmienne wypadki i okoliczności, i nauczała, że chociaż do niepodległości zdążać się nie miało, należało podjąć, choćby bez władzy, zaszczytów, sławy i chwały, trud mniej ponętny, mniej świetny, w pewnym względzie przecież idealniejszy, wzniosły, piękny, pełen zasługi około tego bytu narodowego i w nim wytrwać. Pod tym znakiem i zostając mu wierną miała szkoła zwyciężyć, a prawdy, które on zwiastował, stały się przyczyną jej istnienia. Tym sposobem powstająca szkoła zapełniła próżnię duchową wytworzoną wypadkami 1863 r., zanim wypełnić miała częściowo polityczną.

Nic w tym zatem dziwnego, że już wobec owych dwóch próżni założyciele szkoły odczuli żywo i głęboko przyczyny klęski, które je wytworzyły, i że na nie gwałtownie uderzyli. Grono krakowskie […], które teraz do ustalenia zasad szkoły przystępowało, nie było winowajcą, ale było współwinnym, a że współwinnym było silnie odczuło przyczyny strat i nieszczęść. Zaprzeczenie mu prawa do politycznego patriotyzmu dlatego, że w szkodliwym umaczało ręce byłoby niesłuszne. Grono krakowskie wytworzyło szkołę politycznego patriotyzmu nie pomimo, iż miało udział w wypadkach 1863 r., ale dlatego, że go w nim wzięło. We własnych pomyłkach, w błędach innych czerpało naukę oraz w doświadczeniu zbyt wielkimi ofiarami szybko zdobytym. Słusznie powiedział kardynał Retz, “że większym okazuje się człowiek, który umie przyznać się do winy, niż ten, który jej uniknąć potrafił”. Grono krakowskie powiedziało sobie, że słowa te zastosować należy do narodu.

W przebiegu wypadków 1863 r. odszukało ono wszystkie przyczyny upadków i klęsk porozbiorowych oraz naukę, czego wystrzegać się stanowczo winno społeczeństwo; w logicznej konsekwencji co czynić należy, aby pozostać narodem. Zarzucić mu można, że jego szkoła była de l’esprit d’escalier, spóźniona. Ale przecież lepiej być rozumnym na schodach i późno, niż nigdzie i nigdy. Przyszłość dowiodła, że nawet na schodach i w ostatniej godzinie rozum na coś przydać się może w polityce. Szkoła miała przecież tę zasługę, że nie dopuściła do wytworzenia się jako świętości narodowej tradycji 1863 r., że potępiając go odważnie i głośno zapobiegła niebezpieczeństwu, które powstało wskutek tradycji powstania listopadowego i ziściło się tak bardzo złowrogo.

Szkoła przecięła nić patriotyzmu szkodliwego, nawiązała nić patriotyzmu politycznego. Smutne przypadło jej zadanie przywrócenia narodowi roztropności własnego przysłowia, aby był “Mądry Polak po szkodzie”: przyszłość dopiero okaże, czy szkoła celu całkowicie dopięła. Prawdę polityczną, której nie wynalazła, bo ona tkwiła w położeniu, stwierdzała post factum na to, aby żal poniewczasie nie przemienił się w rozpacz i znowu nie pociągnął za sobą podwójnych rozpaczy następstw.

Badając uważniej, sięgając dalej i głębiej po przyczyny upadku i klęski ostatniej, spostrzegli twórcy szkoły, że błędy i winy, które sprowadziły 1863 r. nie tylko w wychowaniu porozbiorowym, nie tylko w wyobrażeniach, ludziach i okolicznościach ówczesnych tkwiły i miały swój początek, ale także w istocie narodu, w jego charakterze i temperamencie, zatem w jego rozwoju historycznym, w jego dziejach, że więc przyczyn istotnych szukać należało w wadach narodowych. Nasuwało się tu samo z siebie badanie historyczne; potrzebną okazała się psychologia historii polskiej. Twórcą jej stał się Józef Szujski. Aby złemu zaradzić, trzeba było posiadać diagnozę, aby je usunąć, odkryć jego powody.

Diagnoza wykazała, że zło, że choroba była zastarzała. Już groźne jej rozwielmożnienie sięgało do XVII i XVIII stulecia – była to anarchia. W wyobrażeniach i działaniach demagogii polskiej porozbiorowej, znajdował się pierwiastek szlachecki i wady demagogii tej pokrewne się okazały nałogom szlacheckim. Zło więc było to samo, chociaż w innej części organizmu pojawiało się; objawem jego nowym stał się patriotyzm szkodliwy.


Z nauk nabytych w wypadkach 1863 r. i z badań historycznych powstała szkoła patriotyzmu politycznego. Wynajdywać przeszłe grzechy, stwierdzać zadawnienie choroby, opukiwać przeszłość i teraźniejszość, nareszcie przepisywać ciężką, poniekąd głodową kurację, było zadaniem twardym i wymagającym twardości. Słusznie powiedział znakomity pisarz. “Wiemy, że w wielkich narodowych nieszczęściach, łatwo ściąga się na siebie, szczerością, pozory zdrady i wrogiego dla ojczyzny usposobienia.” Zadanie szkoły narażało ją na to niebezpieczeństwo, lecz było niczym wobec tego, na które naród był wystawiony. Każda szkoła, która z potrzeby ogółu powstaje, na mylne sądy wystawia się, bo gdyby ogół zarówno rozumiał ją jak jej konieczność odczuwa nie miałaby powodu powstać.

Mylnie też zaraz na wstępie poczytano powstającą szkołę za wsteczną w zasadach i dążeniach i upatrywano w niej plagiat wszelkich reakcji i ultrakonserwatywnych kierunków. Ani taki nie był jej cel, ani taki jej duch. Nie była ona ani arystokratyczną, ani demokratyczną, lecz narodową. Była wyłącznie szkołą patriotyzmu politycznego. I już dlatego nie mogła iść wstecz, musiała patrzeć przed siebie. Zachowawczą była o tyle, iż jej jedynym zadaniem było zachowanie bytu narodowego społeczeństwa polskiego. W logicznym następstwie, przyjęła podstawowe zasady, jedne wskazane jako niezbędne, drugie jako najlepsze środki utrzymania narodowego bytu polskiego. Te się okazały zachowawczymi w ogólnoludzkim znaczeniu. Celem jej jednak nie były ani reakcja, ani konserwatyzm, ani doktryny, ani teorie; cel jej był rzeczywisty, praktyczny, wyłączny, polski byt narodowy.

Byt narodowy po upadku państwa składa się z tego wszystkiego, co w życiu narodu pozostało ze zniknięciem formy państwowej; z tego wszystkiego, czego wady i błędy, które spowodowały to zniknięcie, zniszczyć nie zdołały, oraz z tego, co od tej chwili naród nabył lub nabędzie. Po utracie formy państwowej, ta wielka między niepodległością a bytem narodowym zachodzi różnica, że pierwszej naród nie ma, drugą posiada; gdy zaś straconego najczęściej niepodobna odzyskać, posiadane zachować można. Oczywiście muszą być i są różne stopnie bytu narodowego; może go po upadku państwowym naród zwiększać cnotami lub zmniejszać wadami, a że najwyższym jego zabezpieczeniem jest niepodległość, im bardziej do niej zbliżone przybiera on formy, tym staje się silniejszy, ale z drugiej strony w warunkach najbardziej od niepodległości różnych i oddalonych istnieć i kwitnąć może.

Narodowy byt polski, bez względu na formy, które przybiera lub przybierać może, polega i opiera się pod względem materialnym i geograficznym na posiadaniu ziemi przez Polaków oraz na zamożności we wszelkich kierunkach całego społeczeństwa. Pod względem duchowym – na moralności ogólnej, która nie może się obejść bez podstawy religijnej, zatem na religii. Żadna religia, nawet jeżeli ma być dźwignią polityczną, środkiem być nie może, lecz musi pozostać sama dla siebie celem; nie szczegółem życia, lecz wszystkim w życiu; i dlatego także, jeżeli ma pozostać siłą istotną do żadnych prócz własnych celów używana być nie może.

Język stanowi główną treść bytu narodowego, wraz z nim literatura i piśmiennictwo. Istotą swoją jest on materialnym i duchowym dobrem.

Obyczaj polski i cywilizacja nadają kształty bytowi narodowemu, z których wyzuć się nie może, chcąc istnieć, które udoskonalić i rozwijać musi, chcąc się wzmocnić i ustalić.

Tradycja i historia są nieodłączne od bytu narodowego, są podstawą i duszą obyczaju i cywilizacji; obyczaj, cywilizacja, tradycja i historia wnikają i oddziaływać muszą i rozstrzygać o ustroju i stosunkach rodzinnych oraz społecznych. Tradycja i historia są własnością każdego narodu, które on musi przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Naród polski wyprzeć się nie może ani przedrozbiorowych, ani porozbiorowych dziejów, ani dodatnich, ani ujemnych stron, tak pierwszych jak drugich, ani tego, co stanowiło warunki bytu państwowego, ani tego, co go zaprzepaściło, ani tego, co po jego upadku było szczytnym patriotyzmem, ani tego, co stało się patriotyzmem szkodliwym. Dzieje narodu stanowią całość, która jest i musi pozostać własnością całego społeczeństwa i którą ono ma obowiązek zachować.

Toteż szkoła nie tylko nie potępiała lub wykluczała z życia pamiątek, nawet obchodów historycznych, uczczenia przeszłości lub zasług teraźniejszych, lecz uznawała ich znaczenie i konieczność jedynie pod warunkiem niezbędnym, iż nie będą służyć za narzędzie patriotyzmu szkodliwego, że użytymi zostaną nie dla budzenia i podtrzymywania, ale dla uzdrawiania i czerstwości ducha narodowego. W skłonności zaś do demonstracji upatrywała nie tylko niebezpieczeństwo, ale także zgubny dla obyczajów nawyk; nie mogła zapoznawać i nie może dziś zapomnieć, że demonstracje były zawsze w Polsce początkiem działania patriotyzmu szkodliwego, i że manifestacje warszawskie doprowadziły do powstania 1863 r.; nie może i nie powinna przestać głosić, iż demonstracje zbyt są łatwym, pozornym tylko zadośćuczynieniem uczuciu patriotycznemu, wcale nie spełnieniem względem narodu obowiązku. Wobec nałogu obchodów demonstracyjnych, które są obrzędami dawnego kultu, obrzędami szkodliwego patriotyzmu, jak frazeologia i hasła są jego liturgią, wobec mnożenia się ich, już nie w niebezpieczny tylko, ale i śmieszny sposób, nie może i nie powinna szkoła zataić, “iż lud, który się zabawia uroczystościami ciągłymi, że obywatele, którym się wciąż schlebia czczymi zaszczytami i szumnymi pochodami, nie wytworzą poważnych warunków bytu narodowego”. Przede wszystkim nie może szkoła zezwolić, aby dla obchodów narażone i poświęcane były żywotne siły społeczeństwa.

Powyższe części składowe bytu narodowego zdolne są zwiększania i zmniejszania, rozwoju i upadku. Wszystko zatem należy czynić, co go zwiększa i rozwija, unikać wszystkiego, co go zmniejsza i do upadku doprowadza. Zasada to główna, która w zastosowaniu ma całą skalę, przypuszcza i pociąga za sobą niezliczone stopnie i odcienia. Na niej oparła się szkoła, o której mówimy i z niej wysnuła swoją naukę.

Przyszłość zakryta jest przed oczami ludzi, a tak samo, jak w dziedzinie duchowej, świat tamten, niewiadomy, tak w politycznej przyszłość nieznana. Ale jak wiara w tamten świat, tak samo przyszłość polityczna, nakazuje spełnienie obowiązków względem teraźniejszości. Wkraczać zaś w świat tamten lub w przyszłość polityczną samobójstwem byłoby zdrożną niecierpliwością. Nie ma zapewne tak śmiałego umysłu, który by w polityce odważył się przyszłość przesądzać, a doświadczenie dziejowe przychodzi za poparcie wszelkich wątpliwości, mówi, że w niej nigdy nie istnieje. W zmiany i zwroty, w wielkości i upadki państw, w odrodzenia i zgony narodów tak dalece obfituje historia i one tak odmiennymi rządzą się prawami, iż pozostaje jeszcze wiele poza rachubą, nawet poza rachunkiem prawdopodobieństw. Ale to, co poza rachubą pozostaje, przestaje należeć do polityki i wielką byłoby pomyłką to coś wciągać w jej dziedzinę. W tamtej innej, niepolitycznej, bo nieobliczalnej dziedzinie, szkoła pozostawiała przyszłe losy Polski. Mówiła, że obecne pokolenia nie są odpowiedzialne za upadek bytu państwowego, to jest za przeszłość przedrozbiorową; że jeżeli warunki tego bytu zmarnują, wszelką zatracą przeszłość; zajęła się wyłącznie bytem narodowym, który do zakresu rzeczywistości, zatem polityki, należy.

Na podstawie bytu narodowego szkoła wykazała nie tylko możność, ale konieczność istnienia jako narodu, chociaż nie w kształcie państwowym, oraz obowiązek znalezienia najodpowiedniejszych sposobów, aby być narodem zaszczytne i użyteczne zajmującym miejsce w ludzkości. Najskuteczniejszym a niezbędnym, w dodatnim kierunku sposobem jest przywiązanie silne i niezachwiane do rzeczy narodowych, do wszystkich czynników bytu narodowego, oraz praca wytrwała około nich, w niewzruszone postanowienie nie poświęcania bytu narodowego dla widoków nieobliczalnych bytu państwowego, nie zaprzepaszczania bytu narodowego dla nich, dla tego czegoś, co poza rachubą polityczną pozostaje, a czego zrzekać się nie ma właśnie dlatego możności; zatem szczerego zadowolenia się bytem narodowym, tym więcej, że w warunkach wyjątkowych, w jakich znajduje się naród polski, takie szczere zadowolenie się bytem narodowym może jedynie, z czasem, zapobiec wzajemnemu przez rozbiorowe mocarstwa przeszkadzaniu, aby w każdym z nich uznanym on został i prawidłowo się rozwijał.

Stąd szkoła wykluczyć musiała w położeniu narodu polskiego wszelkie zbrojne powstania jako niepotrzebne, a dla bytu narodowego szkodliwe lub zabójcze. W następstwie, spisek musiał być poczytany jako czynnik polityczny dla społeczeństwa polskiego bezcelowy lub mogący prowadzić jedynie do powstania, niepotrzebnego a szkodliwego lub zgubnego. Zarazem za czynnik wyjaławiający niwę narodową, nie tylko niebezpieczny dla bytu narodowego ciosami, które mu zadaje, także ujęciem mu żywotnych sił i soków ożywczych na rzecz czczych, kiedy nie są niszczącymi, działań.

Brak pobłażania, zwłaszcza nie łączenie się i nie przystępowanie do wszelkich tym zasadom przeciwnych działań, musiało się stać regułą szkoły. Branie udziału w takich działaniach i drobnych, i większych, mniej ważnych lub donioślejszych, równie jak przystępowanie do nich w nadziei opanowania ich i zapobieżenia złym skutkom, szkoła oparta na doświadczeniu i wierna w praktyce swemu założeniu potępiła i odtrąciła, stawiając w zamian obowiązek odsunięcia się od nich i napiętnowania ich jawnego i głośnego. Kładła szkoła koniec zbyt zgubnemu licytowaniu się szkodliwego patriotyzmu – zrywała z przesądem konieczności pójścia na oślep za sztandarem, choćby zgubnego patriotyzmu; i kiedy jeszcze w 1830 roku najrozsądniejszym hasłem było lepiej ginąć z wszystkimi, niż samemu ocaleć, ona przeciwstawiała mu inne: lepiej żeby szaleństwo zgotowało kilkunastu, niż żeby wszyscy w nim udział brali.

Jako niezbędny środek poczytała szkoła odważne a tak rzadkie wypowiedzenie przekonania i stanie przy wynikającym z niego zdaniu, bez względu na niepopularność; za mniej ważne uznając zrażenie sobie tak zwanej opinii publicznej, nawet obezwładnienie się chwilowe, niż wprowadzanie w błąd społeczeństwa i okłamywanie jego i siebie.

Szkoła zmierzała bowiem do wytworzenia cnoty publicznej najcelniejszej w sprawach ludzkich, zbyt w Polsce rzadkiej – odwagi cywilnej. Naród polski, bogato uposażony w odwagę wojskową, upośledzony został pod względem odwagi cywilnej. Rzecz godna uwagi a dziwna, podczas gdy Polacy zdolni zawsze byli do wielkiej, do zuchwalstwa i nierozwagi posuniętej, względem obcych i wrogów śmiałości, nigdy nie umieli się na nią wobec siebie samych i między sobą zdobyć. Stąd zdrowe i rozsądne zdanie nie mogło uzyskać w społeczeństwie prawa obywatelstwa. Ten brak odwagi cywilnej, który miał swój początek w charakterze narodowym, zbyt miękkim i skłonnym do obłudy, wzmógł się i poniekąd wypielęgnowanym został instytucjami dawnej Rzeczypospolitej, które wymagały poklasku i głosów ogółu, aby dojść do znaczenia. Jak na wojnie wódz najzdolniejszy nie sprosta zadaniu, jeżeli wśród ognia zbywa mu na odwadze osobistej, tak samo przywódca polityczny najznakomitszy nic użytecznego nie zdziała, jeżeli wśród zapasów publicznych nie zdobędzie się na odwagę cywilną. Potrzebna też ona jest przede wszystkim tym, którzy kierują sprawami narodu lub jego pojęciami. Wszystkie szkody i klęski porozbiorowe wyrządzone zostały bytowi narodowemu wskutek braku odwagi cywilnej, braku, który pociąga za sobą zatajenie wobec społeczeństwa własnego zdania lub przeistoczenie go wbrew przekonaniu. Gdzie nie ma tej męskiej cnoty, tam przeważać musi zawsze zdanie dziecinne i kobiece. Tylko ona dać mogła początek patriotyzmowi politycznemu, a do wyrobienia go w narodzie zmierzała szkoła.

Wszędzie i zawsze byli ludzie, którzy patriotyzmu używali do swoich celów, własny hymn na nucie patriotycznej radzi zaśpiewać. W Polsce weszło w zwyczaj używać nieraz z umysłu, czasem bezwiednie patriotyzmu, jako podnóżka, jako środka wzięcia lub chwilowego powodzenia, często z krzywdą rzeczy publicznej i narodowej, zbyt często z bezwzględną niewstrzemięźliwością w czynach i słowach, na placu publicznym i w radzie, w mowach i w teatrze. Szkoła nie tylko przeciw nadużywaniu, także przeciw używaniu uczucia patriotycznego jako środka osobistego powodzenia występowała.

Chciała ona nadal zapobiec kierunkom nadanym losom narodu z dołu. Uznawała konieczność przywództwa z góry. Obyczaj i potrzeba utrzymania tradycji nakazywały dla dobra bytu narodowego zachowanie społeczeństwa szlacheckiego, ale usunięcie zarazem potworności arystokracji demokratycznej. W samej społeczności szlacheckiej należało położyć koniec anarchii. Nastawała również potrzeba odświeżenia jej i wzmacniania wszelkimi dobrymi i zdrowymi siłami narodowymi, do czego zresztą sposobną była zwłaszcza wobec niestety zbyt małej ich liczby. Szkoła, przedstawiając interesy nie kastowe, lecz narodowe, uznawała jedynie narodową potrzebę utrzymania i wzmocnienia szlachty, nie widząc jeszcze w innych warstwach ani dość licznych żywiołów, ani dostatecznych rękojmi dla bytu narodowego. Utrzymania zaś jej i wzmocnienia nie przypuszczała bez ujęcia przez nią i trzymania silną dłonią losów narodu. Że jednak dzieje i świeże doświadczenia uczyły, iż szlachta od ostateczności strzec się nie umiała, że pierwsza popadała w jedną, to jest w obojętność i samolubstwo, czym uprawniała drugą, to jest gorączkę i szkodliwy patriotyzm, którymi znowu ostatnia, ale zawsze porywać się dała, szkoła widziała konieczność przede wszystkim dla szlachty politycznego patriotyzmu, potrzebę, aby ona, przed innymi, w nim się kształciła i takowy w sobie wyrobiła. Do tego wychowania szlachty przyłożyły dzielnie rękę jednostki nie szlacheckie, które stały się dźwigniami bytu narodowego; szkoła powitała je z zadowoleniem równym pragnieniu, z jakim ich oczekiwała. Przekonana była zawsze, że różnice pochodzenia w życiu naszym publicznym zatrzeć się muszą, że pozostać mogą tylko różnice kierunków, zasad i działań.

Szkoła, powstawszy z badań historycznych i doświadczeń 1863 r., w jednych i drugich odnalazła wady narodowe, które podkopały byt państwowy oraz bytowi narodowemu szkodę wyrządziły. Wady narodowe wykorzenić się nie dadzą, ale jak w życiu prywatnym zadaniem wychowania jest walczyć ze złymi ludzkimi skłonnościami, aby osłabić ich moc, tak samo życia publicznego celem poskromić i zmniejszać wady narodowe. Szkoła podjęła to zadanie i zamiast rozpaczliwych zapasów z rozbiorowymi mocarstwami wskazała obowiązek walki z własnymi wadami, w niej upatrując polityczny patriotyzm. Że zaś w anarchii nie tylko czynów, ale i pojęć, zestrzeliły się były główne wady narodu, że ona była syntetycznym zawsze ich uosobieniem, że anarchia czynów zgubiła byt państwowy, a anarchia pojęć podkopała byt narodowy, szkoła wypowiedziała wojnę anarchii wszelkiego rodzaju.

Jednym z objawów anarchicznego usposobienia, zarazem innych właściwości charakteru narodowego, tak w dziejach przedrozbiorowych, jak porozbiorowych, była wielka nieporadność polityczna, namacalna zwłaszcza w braku zmysłu i umiejętności administracyjnych. Ta nieporadność w czasach najsmutniejszych upadku stała się bodaj czy nie większym czynnikiem rozkładu i katastrofy, niż egoizm i samolubstwo jednostek. Widoczne to było szczególnie w epoce Czteroletniego Sejmu, w której najszlachetniejsze zamiary i dążenia, nawet próby ofiarności z powodu nieporadności stały się bezowocne i bezsilne. Dopiero genialna i mistrzowska reguła Napoleona I poczęła leczyć w czasach porozbiorowych naród polski z tej niemocy; jej zawdzięczał on pierwiastek umiejętności organizacyjnej i administracyjnej. Szkoła poczytała za jedno z głównych zadań zwalczać na tym polu pierwiastek anarchiczny, zapobiegać nieudolności.

Z założenia swojego, z potrzeby z której powstała, zarazem z powyższych względów i dla zapewnienia zwycięstwa nad anarchią musiała szkoła szukać warunków dla bytu narodowego pod rozbiorowymi rządami i znaleźć je. Środkiem najdoskonalszym znalezienia pod panowaniem obcym warunków najkorzystniejszych dla bytu narodowego, zarazem najdzielniejszym zwalczenia anarchii, uznała szkoła porozumienie z istniejącym porządkiem rzeczy, uznanie i wspieranie władzy, lojalne skupienie się około tronu i szukanie u niego opieki dla swoich przyrodzonych praw, uczciwe współdziałanie w interesie państwa po zespoleniu z takowym praw i potrzeb bytu narodowego.

Szkoła uznała zatem nie tylko konieczność, także użyteczność przez tak długi czas odpychanego kompromisu z rzeczywistością. Ale nie na podstawie serwilizmu, mającego początek w małoduszności lub próżności, co gorsza, w osobistych korzyściach lub widokach, lecz opierając się na silnym, niezachwianym uczuciu prawa, jakie każde społeczeństwo posiada do bytu narodowego; na sprawiedliwości, którą wymierzać jest obowiązkiem i interesem każdej władzy, każdego prawidłowego porządku rzeczy. Szkoła zalecała szukania zadośćuczynienia tym prawom i potrzebom bytu narodowego środkami legalnymi i jawnymi; zdobywaniem dla nich warunków i rękojmi na drodze prawnej, nie tajnej, stopniowo, wedle okoliczności i stosunków mierząc stopień ich możnością, i nie tylko interesami własnymi, ale także państwa, czyli kierując się patriotyzmem politycznym. Przede wszystkim zalecała cierpliwość, a będąc zasadniczo przeciwną wszelkiej myśli buntu przeciw porządkowi rzeczy wynikłemu ze zbiegu okoliczności, w których własna wina narodu niemały miała udział, chciała, aby spokojną wiernością dla bytu narodowego czekano końca czy zmiany takiego stanu rzeczy. Prowadziło to także do służby publicznej na wszelkich polach w istniejących porządkach, o ile do niej mieć mogli Polacy przystęp w myśli i celu służenia bytowi narodowemu, z wykluczeniem zdrady względem istniejących rządów. Była to zupełna i trudna zmiana frontu, następstwo przeistoczenia celów i środków; jak każda zmiana, niebezpieczna. Pozbawiała ona społeczeństwo siły, którą daje wyłącznie odporne stanowisko; spójni, którą najłatwiej zachować w przeciwieństwie do istniejącego stanu rzeczy, słowem – w opozycji. Niebezpieczeństwo zażegnane być mogło tylko nowym zespoleniem się w nowej myśli i celu utrzymania nowymi środkami bytu narodowego. Na tych podstawach przypadło szkole stoczyć walkę. Od razu stać się musiała wojującą. Pomimo, iż była wynikiem potrzeby ogółu, ale że zastępowała nową wiarą dawną gasnącą, z tą dawną rozprawić się jeszcze miała.

Siła przyzwyczajenia jest tak wielka u ludzi, że zwłaszcza w rzeczach wiary, trzymają się uporczywie dawnych pojęć i wyobrażeń wtedy nawet, kiedy czują ich czczość i bezsilność. […] Wtedy, kiedy świat pogański przekonany już był o nicości bogów, pozostawał przecież jeszcze pogańskim i długie przyszło z nim, nieraz zacięte staczać zapasy, zanim stał się chrześcijańskim. Społeczeństwo polskie nie mogło również nawrócić się bez walk z patriotyzmu szkodliwego na patriotyzm polityczny.

Szkoła, założywszy sobie naprawę wychowania społeczeństwa i walkę z wadami narodowymi, miała w tym drugi powód stania się wojującą. Wreszcie ustalić chciała i zapewnić zwycięstwo wierze nowej, patriotyzmowi politycznemu, co nigdy bez wysiłków wykonać się nie da. Musiała zatem wejść w zapasy i z dawnymi pojęciami, i z ludźmi; musiała odtrącając dwie ostateczności zgubne dla narodu polskiego, wytknąć i wyciąć w dziewiczym lesie nałogów, wad, przyzwyczajeń i wyobrażeń nową drogę. Na jej drogowskazie wypisała – zaniechać niepodobieństw, ale wykonać wszystko, co podobnym jest; nie tylko nie przedsiębrać co niemożliwe, ale robić wszystko, co możliwe. […]

Pierwszą formą wystąpienia szkoły wojującej była Teka Stańczyka. […]


Jeśli mi Polska ma być anarchiczną,
Lub socjalizmu rozwinąć pytanie,
To już ja wolę tę panslawistyczną,
Która pod Carem na wieki zostanie!

[Cyprian Kamil Norwid, Fraszka (!)]