Gejzery gniewu, czyli islandzka rozprawa z unijnym Krakenem

niedziela, 19 lutego 2012 00:19 Zoil Haq
Drukuj
Ocena użytkowników: / 7
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

To nie były krasnoludki, chociaż archetypiczna liczba siedem i tu była siłą sprawczą. To banda siedmiu skandynawskich trolli, kolesi z rządu i bankowości, wykończyła królewnę Snieżkę, czyli w tym przypadku piękny kraj gejzerów na dalekiej północy – permanentną, a niespełnioną unijną aplikantkę, Islandię. Obleśny jewropejski Kraken, zasłaniając się wykreowanym kryzysem, zaatakował po skrzydłach – przypadek? – wykańczając na osi północ-południe dwa sympatyczne kraje (Grecja, Islandia), będące przez długie lata synonimami dobrobytu, atrakcji turystycznych, oryginalnych kultur i, wydawałoby się, świetlanej przyszłości. I tu i tam zastosowano podobny manewr, wiedząc już z założenia, że socjalistyczne eksperymenty kiedyś po prostu p…lną  i trzeba będzie na lokalnych armagedonach zarobić ile się da. Nie brano oczywiście pod uwagę żadnych programów czy cięć naprawczych – na przykład likwidacji euro czy całego syfilitycznego tworu pod nazwą Unii Europejskiej. Ale chłodniejsi mentalnie Islandczycy nie poszli drogą Grecji, nie weszli tez do kieszeni Teutonów, ale postawili na swoim, nie godząc się z narzucaną im rolą pariasów Europy (odwrotnie niż pewne miałkie i rozleniwione intelektualnie społeczeństwo w środkowej Europie).

W liczącym dwa tysiące stron raporcie niezależnej komisji – na czele której stał Pall Hreinsson, sędzia islandzkiego Sądu Najwyższego – skrupulatnie przeanalizowano przyczyny krachu islandzkiego systemu finansowego, postępującego lawinowo już od jesieni 2008 roku.

W swoim raporcie komisja udowadnia punkt po punkcie, że zarówno rząd, jak i bank centralny oraz nadzór finansowy wiedziały już na początku roku 2008, że systemowi finansowemu na wyspie grozi załamanie. Jednak ani socjalistyczni politycy, ani równie zlewaczałe (czytaj: nieudolne, skorumpowane, lokajskie – nie ma niepotrzebnego, więc nic nie skreślamy) władze nie podjęły żadnych sanacyjnych działań. Wyniki prowadzonego śledztwa dowodzą, że już 16 kwietnia 2008 r. nadzór finansowy komunikował rządowi i bankowi centralnemu o niskim stanie kapitału własnego trzech islandzkich banków. Ostrzeżenia pozostały, jak można się domyślać, bez echa, podobnie jak w przypadku zagrożonych aktywów niemieckich, brytyjskich i holenderskich klientów banków internetowych Kaupthing i Icesave. Jakimś cudem straciły one ponad cztery miliardy euro oszczędności klientów z Europy.

Na dodatek, podjęta we wrześniu 2008 roku nacjonalizacja (co miało być zapewne ostatnią deską ratunku) Glitnir Banku (najważniejszego w Islandii) spowodowała zawieszenie działalności przez giełdę, a kraj – co przecież wynikało z logiki lawinowo postępującego kryzysu – stanął na skraju bankructwa. A co na to ludzie, dla międzynarodowej finansjery bierny przecież przedmiot manipulacji?

Ku rozczarowaniu bonzów z internacjonalnych korporacji nie było rozpaczliwej rozpierduchy jak w Grecji – mimo, że kurs narodowej waluty spadło o ponad 70%, a rząd premiera Haarde uruchomił wszelkie rezerwy finansowe, co tylko pogorszyło sytuację. Był za to twardy, konsekwentny i zdecydowany protest przeciw próbom przerzucenia odpowiedzialności finansowej za powstałą sytuacje na barki (czytaj portfele i konta) narodu islandzkiego (i tak już mocno sfrustrowanego galopującą niczym Walkirie inflacją). Zdecydowane działania i gwałtowne protesty przed parlamentem przeciw rządzącym socjałom spowodowały, że w styczniu 2009 r. cały żałosny rząd (na czele z głównym aferantem, premierem Haarde) podaje się do dymisji i rozpisane zostają przedterminowe wybory. Sprytny parlament jednak nie odpuszcza, przedstawiając pod obrady ustawę praktycznie obciążającym obywateli Islandii spłatą horrendalnego długu prywatnych banków wynoszącego 3,5 miliarda euro wobec angielskich i holenderskich wierzycieli. Każda rodzina musiałaby więc spłacać zaciągnięty przez eurosocjałdebili „kredyt” przez minimum 15 lat ze stopą procentową 5,5.

Chyba nawet najbardziej sfiksowany euroentuzjasta na takie dictum sięgnął by po karabin, względnie pałkę.  Ludy północy są jednak cierpliwe. Nie rozgromiono bandy siedmiu złodziei plus rząd i parlament od razu – w systemie demoskratycznym równałoby się to samozagładzie. W styczniu 2010 r. lud ponownie zagraża klice rządowo-bankierskiej, demonstrując z żądaniem ogłoszenia referendum w sprawie skandalicznego projektu. Pod presją narodowego gniewu prezydent Islandii, Olafur Grimsson, wetuje przedłożoną przez parlament ustawę i ogłasza ogólnonarodowe referendum. Wynik można było oczywiście przewidzieć, ale zadziałał on niczym ukrop z islandzkich gejzerów na tyłki socjalistycznych złodziei - 93 procent głosującego społeczeństwa opowiedziało się za niespłacaniem koszmarnego długu.

Jednocześnie Islandczycy wzięli sprawy w swoje ręce i pokazali jak w dzisiejszym świecie można bez strachu przed szantażem unijnych demiurgów zreformować swój kraj niezależnie od międzynarodowych układów i odzyskać dumę narodową. Doprowadzili do powołania Zgromadzenia Narodowego, którego zadaniem było ponowne spisanie konstytucji państwa. Ciekawa procedura tego unikatowego w skali dzisiejszego świata działania polegała na wybraniu 25 – spośród liczby 522 – pełnoletnich obywateli, wolnych od przynależności partyjnej, którzy stawili się na głosowanie i przedstawili 30 podpisów popierających ich osób.

W tym czasie nowy rząd rozpoczął sądowe dochodzenia mające ustalić winnych doprowadzenia do zaistniałego kryzysu. Nie były to tylko i wyłącznie, jak do tej pory zamydlali oczy aferalni analitycy i rządzący politycy, błędy w europejskich regulacjach finansowych, ale przede wszystkim działania siedmiu „niewspaniałych” trolli z „wierchowki” politycznej i finansowej kraju – czyli byłego premiera Geira Haarde, byłego szefa islandzkiego banku centralnego Davida Oddssona, byłego ministra finansów, jego kolesia z resortu gospodarki, dwóch bankowców banku centralnego oraz szefa nadzoru finansowego. Zostają wydane pierwsze nakazy aresztowania wiarołomnych bankowców, którzy – jak się można domyślać – korzystając ze wsparcia międzynarodowej struktury przezornie odpowiednio wcześniej uciekli z Islandii. Może niektórzy pojawią się nad Wisłą z misją uzdrowienia polskiej odmiany „kryzysu”.

Europa ani świat jakoś nie emocjonowali się w ostatnich latach jakże znaczącymi wydarzeniami w Islandii. Światowy nadzór polityczny, finansowy i medialny zadziałał tu według złotej maksymy – nie trzeba o tym głośno mówić, co raczej należy zamilczeć na śmierć. Unia już chyba dostatecznie zniechęciła Islandczyków do akcesu we własne zdemoralizowane szeregi. Mamy ponadto kolejny dowód na w miarę jeszcze sprawne funkcjonowanie Matrixu, w którym się obracamy. Niby świat się skurczył, niby żyjemy w globalnej wiosce, ale reglamentowana informacja, albo co ważniejsze interpretacja – mogą miesiącami, latami, dziesięcioleciami itd. nie docierać do opinii publicznej. Wedle zapotrzebowania dysponentów zbiorowej wyobraźni raz się rzuci ochłap np. w postaci newsa o leniwych Grekach, wykopie się informacyjną czarną dziurę na temat Węgier, zaleje teutońskim kłamstwem Polskę (wiemy wszak do kogo należą główne tytuły w kraiku na wschód od Berlina). Grecja może zatonąć – o tym się trąbi i urabia imaginację maluczkich, ale że Islandia po drugiej stronie mapy radzi sobie z finansowymi prowokacjami i eksperymentuje, mimo oków demokracji, z rządzeniem i zarządzaniem – o tym sza! Ale nie – miejmy nadzieję – szalom!