Sin novedad, czyli Zapatero wiecznie żywy

wtorek, 29 listopada 2011 12:23 Zoil Haq
Drukuj
Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

Trzydzieści sześć lat temu odszedł na wieczną wartę generał Francisco Franco, a siedemdziesiąt pięć lat temu został zamordowany José Antonio Primo de Rivera. Stworzona i rządzona przez nich Hiszpania nie zrealizowała testamentu swych wielkich synów. Nie uczynili tego ani wychowywany pod osobistym nadzorem Generała król Juan Carlos, ani wszelkie odmiany iberyjskiej prawicy, poza oczywiście strażnikami tradycji z Movimiento Social Republicano, a wręcz przeciwnie – doprowadzili do sytuacji, że siedem lat temu, wskutek kapitulanckiej polityki mainstreamowej prawicy, władzę objęło lewactwo z bomberem (vide zamachy w Madrycie11 marca 2004 r.) i żałosnym libertynem Jose Marią Zapatero. Dwudziestego listopada, czyli właśnie w dniu śmierci i wodza narodu, i przywódcy Falangi, Zapatero i socjaliści dostali kopniaka w czerwone dupy od wyborców z Półwyspu. I na tym wszelkie analogie się kończą. Magia dat zadziałała chyba tylko w świadomości co bardziej kumatego elektoratu. Biorąc poprawkę na to, w jaki sposób funkcjonuje w dzisiejszym systemie politycznym świata parszywy ustrój bożka demosa nie można się oczywiście specjalnie podniecać, że do władzy doszła prawica. Bo jak ona jest każdy widzi.

Sprawdziło się ponure dla socjałów memento z wyborów lokalnych i regionalnych. Na Partido Popular oddało swoje głosy ponad 44 procent Hiszpanów (wynik ten przelicza się na  186 deputowanych w liczących 350 miejsc Kortezach), a na socjałów z PSOE – około 28 procent. Tak więc Partia Ludowa może rządzić samodzielnie – jakkolwiek rozumieć te określenie. Centroprawica wygrała w 45 z 52 hiszpańskich prowincji, lewica tylko w dwóch (w pięciu triumfowały partie lokalnych separatystów). Podobnie w senacie ludzie Mariano Rajoyi opanowali 136 miejsc na 208 możliwych. Skalę niezadowolenia społecznego (choć daleko jej jeszcze do tej na Węgrzech) z dalszych rządów lewicowej brei ilustruje ponad 71 procentowa frekwencja na wyborach (mimo że w 2008 r. była jeszcze większa, ale wtedy „Front Ludowy” wzywał swoich sympatyków do szczególnej mobilizacji – w stylu „Tusku musisz”).

Z braku alternatywy, bo alternatywna prawica hiszpańska gdzieś indziej widzi wyjście z tego kotła politycznego, tzw. Partia Ludowa (jak fatalne skojarzenie, biorąc pod uwagę chociażby historię polityczną Hiszpanii przed 1936 r.) stała się dla wyborców tą brzytwa, której chwyta się każdy tonący (a przynajmniej ten, któremu zależy na życiu). A przecież to właśnie niegdyś ultrakatolicka Hiszpania przez ostatnie lata skutecznie odcinała się, jak żaden chyba kraj w Europie, od swoich korzeni nie tylko cywilizacyjnych, religijnych, ale także historycznych i politycznych, wprowadzając aberracyjne reformy, spierając z wszelkiej refleksji umysły edukowanej na bolszewicką modłę młodzieży, w końcu fizycznie likwidując ślady i pamiątki po samym Generale (bodajże został w Madrycie jeden jedyny pomnik bohatera) oraz po jego żołnierzach i ofiarach lewackich bestialstw.

Nie można mieć złudzeń – w ojczyźnie Cyda poza antysystemową nie ma już prawdziwej prawicy, jest co najwyżej twór, który zwykliśmy nazywać tu prawiczką. Czyli coś takiego, czym dla idiotów na Zachodzie jest rodzima (o zgrozo!) PO, i ku czemu zmierza miałki formacyjnie PiS. Mamy więc pełną wybiórczość w podejściu do imponderabiliów kulturowych, katolickich, narodowych, mamy sprasowane ma modłę „jewro-pejską” mózgi, dla których ofiara oddana w obronie jednej, wielkiej i wolnej Hiszpanii staje się obecnie towarem przetargowym w rozgrywce z osobnikami z drugiej strony Kortezów. Odcinając się od frankistowskiej pępowiny (wszak to pionierskie inicjatywy PP wpuściły na społeczne „salony”, razem z bandą zapyziałych degeneratów, pomysły i projekty, które później tak twórczo rozwinął tow. Zapatero) Partia Ludowa nie wzbudza zatem nadziei, że w sposób systemowy i energiczny spróbuje naprawić państwo, na początek po prostu je dezapateryzując. Zagadką jest, jak Rajoy i jego ludzie zmierzą się z brutalnie znowocześniałą oraz zeświecczałą ojczyzną. Czy pozwolą, ku zgorszeniu maluczkich, na funkcjonowanie ustawy zezwalającej na mordowanie dzieci na życzenie „wpadłych” kobiet (sic!), czy na adoptowanie (sic!) i zdeprawowanie tych, co przeżyły przez zalegalizowane pary pederastyczne. A co z projektem, z którym biedny Zapatero nie zdążył, czyli z uprawomocnieniem eutanazji – może by ją tak wprowadzić tylko na okres przejściowy w celu utylizacji samego Jose Luisa Rodriguesa. Wątpliwe, aby zramolała prawica zdecydowała się na tak przebiegły manewr.

Musi jednak pamiętać, że do władzy doprowadziły ją masowe, milionowe demonstracje budzącego się z lewackiego letargu społeczeństwa protestującego i przeciw mierzwie, w której nurzali je zapateryści, ale i przeciw temu, co za sobą zwykle niosą lewackie pomysły i miazmaty – czyli przeciw paraliżującej funkcjonowanie państwa recesji gospodarczej, podatkom, ponad 20 procentowemu bezrobociu, wynaturzeniom eufemistycznie zwanym reformą edukacji. Węgierska prawica, jak na razie, sprostała zadaniu, świadcząc o wyznawanych poglądach i ideałach także na brukselskich salonach. Partido Popular ma o tyle łatwiejsze zadanie, że nie można jej zarzucić, że rozmienia swoje zasady w imię hołdowania współczesnym modom i zależnościom politycznym, bo po prostu tych zasad nie ma. Parę lat rządów ludzi próbujących wcielać w życie dogmaty Frontu Ludowego zrobiło swoje, m.in wzmacniając zaprzyjaźnionych towarzyszy z krajów ościennych, na przykład nadwiślańskie środowiska skupione wokół „Krytyki Politycznej” i dworaków tow. Sierakowskiego, dla których Front Ludowy oraz bandziory spod znaku lewactwa i anarchii są kultową inspiracją.

Nie uzbrojonym okiem widać, że Rajoy, podobnie zresztą jak jeszcze wcześniej Aznar, to nie postaci na miarę Ramiro Ledesmy Ramosa (którego rocznica śmierci z rąk republikańskich siepaczy – 29 października – również niedawno minęła) czy samego José Antonia, a kierowane przez nich formacje to nie JONS czy Falanga (mając na myśli przede wszystkim przekształcenie państwa w niezależny na arenie międzynarodowej podmiot narodowo-syndykalistyczny czy powrót do dawnej świetności dziedziców Ferdynanda i Izabelli Katolickiej). Postzapaterowskim Hiszpanom jest równie daleko do ideałów „Hiszpanii bohaterskiej”, jak Polakom do Kościoła katolickiego (właśnie do Kościoła, a nie do leniwego Episkopatu, medialnych autorytetów-herezjarchów czy publicystów może nie z piekła, bo za małe to pikusie, ale z piekiełka rodem). Jedno jest pewne – dla dwóch niegdyś katolickich państw, będących przedmurzami przeciw nawale z jednej strony barbarzyńskiego orientu i bolszewizmu, z drugiej zaś agresywnego islamu oraz rodzimego i internacjonalnego komunizmu – nie nadszedł jeszcze czas odrodzenia. Żeby wróciła Una, Grande y Libre potrzebny jest mąż stanu na miarę generała Franco, a żeby powstała taka „od morza do morza” to musimy się doczekać kogoś pokroju….? No właśnie…kogo?