Multikulti żyje, czyli czy warto umierać za Włocławek

wtorek, 29 marca 2011 08:37 Zoil Haq
Drukuj
Ocena użytkowników: / 2
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

Kolejny news rozpalił coraz bardziej stygnące umysły i pióra naszych tzw. prawicowych mediów. Niejaka pani Hall, desygnowana przez tzw. rząd do kierowania oświatą i wychowaniem w „tym” kraju nie życzyła sobie, podczas spotkania z samorządowcami, w szkole katolickiej we Włocławku, wystąpić na tle krzyża. Wiadomo – wielokulturowość. Musimy wszak pamiętać o tych gromadach niewierzących, agnostyków, innowierców, heretyków, perwersantów czyli o całym potencjalnym elektoracie depozytariuszy demosa, piastujących czwarty rok  z rzędu władzę hier und jetzt. Pojawiły się artykuły przypominające podobne zachowania polityków, ludzi kultury czy innych celebrytów postępu, wytykano pani minister wszystkie jej dotychczasowe błędy, niekonsekwencje, dowodzono, że przed menorą i półksiężycem to z czystego strachu biłaby pokłony, a krzyża nie uszanuje.

Przestańmy mieć w końcu złudzenia – tak się dzieje od dłuższego już czasu i będzie się działo jeszcze długo z porażająco prostego powodu – bo zarówno ona, jak i jej podobni funkcjonariusze zapomnieli tego przesłania, jakie sobą niesie krzyż i oduczyli się go bać. Żyjemy wszak w ziemskim demokratycznym raju, który siły oświecone próbują stworzyć przynajmniej od końca XVIII w. A w raju nie może być miejsca dla drzewa krzyża, bo jest tam, symbolizujące początek naszej grzesznej ziemskiej egzystencji, drzewo rajskie. Zbawienie? Dajmy sobie spokój i skupmy się na walce o rząd dusz na kolejne polityczne rozdania. My też dajmy sobie spokój z czczymi polemikami i trącącym kastrackim brzmieniem oburzeniem. Miejmy świadomość, że z perspektywy krzyża zachowanie p. Hall i jej towarzyszy to żałosne podrygi w stylu ratlerków obszczekujących nadjeżdżające czołgi. I dlatego przypadki tego rodzaju należałoby potraktować krótkim, żołnierskim – przywołanym w tym momencie z Łowcy jeleniFuck it!

Zwłaszcza że w swej graniczącej z perwersją głupocie wpisała się włodarzowa demosowej edukacji, wspólnie zresztą z całym rządem, w „trynd” ideowy odchodzący do lamusa nawet w zlaicyzowanej Europie. Jednym z przejawów zmiany strategii działania, bo oczywiście nie nawrócenia, światłej Europy wobec skatolicyzowanej czerni, jest podjęta niedawno decyzja dziwacznej instytucji pn. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, w sprawie krzyży we włoskich szkołach, które ponoć nie zarażają i nie wydzielają, jak na razie, fermentu indoktrynacyjnego. Masz babo placek! Przypomnijmy, że nasze rodzime narcyzy, przygotowując się do objęcia prezydencji w tzw. Unii Europejskiej, za wiodące hasło swoich działań na tym stanowisku obrały – a jakże by inaczej – wielokulturowość. I tradycyjnie –  boleśnie oberwały w tym momencie po dupie. Przebudzenie nastąpi bowiem już nie z ręką w przysłowiowym naczyniu urynicznym, ale z głową w równie przysłowiowej sławojce. Tak się jednak dzieje z każdym, kto w polityce nie potrafi odczytywać aktualnych kodów i znaków wskazujących na kierunek, w jakim od pewnego czasu zaczęła się posuwać europejska polityka. Najwyraźniej wyartykułowała to przecież sama „Żelazna Kanclerz”  (Kanclerka?, Kancelaria?) mówiąc prosto z mostu, że Multikulti ist Tot, a czynem poparł prezydent Sarkozy goniąc nielegalnych Cyganów z kraju nad Loarą. A u nas, jak zwykle paw i papuga, o dobrych kilkadziesiąt kroków z tyłu i wiecznie wypiętym tyłkiem oczekującym na wielokulturowe zaspokojenie.

Wiadomo wszak powszechnie, zwłaszcza w środowiskach wywodzących się w prostej linii od macherów antropologii kultury, że krzyż Kościoła powszechnego nijak nie wpisuje się w system rozpoznawalnych kodów wielokulturowości. Nie po to importowano latami w światłe umysły teorie uzasadniające politykę imigracyjną czołowych państw europejskich, nie po to wydano krocie na szkolenia, na tworzenie projektów i programów, na wydawanie periodyków, na kręcenie fabuł i dokumentów lansujacych przenikanie się np. szwedzkiego koła podbiegunowego czy norweskich fiordów z egzotyką Sudanu czy orientem Iranu, aby zlasowana takimi ideami świadomość pani minister edukacji mogła sobie pozwolić na skandal rozmowy na tle symbolu, będącego tak de mode. Zwłaszcza, że tak naprawdę jest ona tylko plenipotentem tych mocodawców, którzy tak zarządzają poprzez resort polską edukacją – czyli ponoć fińskich  inwestorów zdobywających rynek podręczników za pośrednictwem wydawnictwo "Nowa Era", wpływowych, także z pomocą wtyk (fuj!!!) parlamentarnych, grup (także międzynarodowych) nacisku pederastycznego, holokaustycznego (niezastąpione na tym polu środowisko „Znaku” np. z podręcznikami do historii) czy feministycznego. One tak naprawdę decydują – a nie zestrachani urzędnicy i ich zaprzedani systemowi przełożeni – o dopuszczaniu do polskich szkół  podręczników zwłaszcza z takich przedmiotów, jak wiedza o życiu w rodzinie, wiedza o społeczeństwie, historia – z takimi treściami, jakie odpowiadają tym, którzy płacą i wymagają.

I w tym świetle nie jest istotne odkrywanie prawdziwych przyczyn zachowania p. minister i jej świty we Włocławku – dla wtajemniczonych było ono jak najbardziej naturalne i współgrało z zachowaniami podobnego typu, jakie regularnie obserwujemy w upadającej Europie (przypomnijmy pokrótce: zakazy ozdób bożonarodzeniowych w niektórych miastach w Anglii, żeby nie razić współbraci muzułmanów – inna sprawa, że w dużej liczbie miejscowości na wyspach władze pełnią już sami muzułmanie bądź hindusi, sprawa krzyża we włoskich szkołach, desakralizacja krzyża smoleńskiego, publikacje kalendarzy bez świąt kościelnych, za to z pełną gamą dewiacyjnych okoliczności itp. itd.). Prasa katolicka i prawicowa może się oburzać, nawet wieszać psy na przełożonej rodzimej oświaty, czy żądać jej odwołania, ale karawana i tak, z nią czy bez niej, pojedzie dalej i zdobędzie kolejne bastiony obskurantyzmu, upokarzając  katolików w ich własnym domu. A wszyscy już dopilnują, także pożyteczni idioci z prawej strony sceny politycznej, żeby to kluczowe – wbrew pozorom – w polskim (?) rządzie stanowisko  objęła osoba o odpowiednim kośćcu ideowym, bo przypadki Legutki czy Giertycha nie mogą się już powtórzyć.

Przynajmniej od czasów oświecenia żyjemy w „russowskiej” utopii, czy może raczej jesteśmy poddawani próbom jej realizacji, co niezmiennie do tej pory kończyło się hekatombą wątpiących i konserwujących stary świat. W skali samej Europy rewolucja francuska i bolszewicka zrobiły o tyle swoje, że w dzisiejszych czasach wśród elit władzy trudno znaleźć reprezentantów wstecznictwa w takiej chociażby skali, jak w początkach ubiegłego wieku.  Zostali oni  po prostu zmiecieni przez burze dziejowe, rozpętane przez nieodrodnych synów wolności, równości i braterstwa. Dlatego dziś przerabiamy już tylko formę „lajtową” tej indoktrynacji, tak wdrukowywanej nam w umysły i trzewia, że większość poddanego eksperymentowi motłochu przyjmuje to z całym dobrodziejstwem inwentarza i rzeczywiście wierzy, że Kościół, i w ogóle czarni, są przyczyną wszelkich nieszczęść tego świata, wszędzie się wciskając zasłaniają nam horyzonty i perspektywy „rozwoju holistycznego” ponurym drzewem krzyża.

Wyznawcy naszego ziemskiego raju w swojej strukturze widzenia świata inne normy, wartości, obyczaje, wzorce kulturowe przykładają do własnej kasty, inne zaś do rzeszy podrzędnych wyrobników, pariasów, którzy mają za zadanie tylko na nich pracować, nie wychylać się i przyjmować każdą bzdurę za prawdę objawioną. I tego trzeba być świadomym odpuszczając sobie polemiki z poglądami, zachowaniami czy prowokacjami tych ludzi. Pani minister może być dla swoich drugą Nadieżdą Krupską, La Pasionarią, madame Bławatską, Virginią Woolf, Simone de Beauvoir, małżeństwem Rosenbergów, Angelą Davis, modnym ostatnio Ilichem Ramírezem Sánchezem (Carlosem) czy innym chodzącym archetypem. Dla nas – powtarzam – ma być niegodnym splunięcia czy kopnięcia ratlerkiem. Jak mawiał klasyk – nie ma miksów cywilizacyjnych, mamy prosty wybór: albo-albo. Albo oddajemy hołd bałwanom demokracji i wszelkim ich mutacjom, albo staramy się we własnym domu  żyć jak Bóg nakazał. I wtedy przetrwamy deprawującego w szkole nasze dzieci ZNP-owca, czy nasadzonego na ministerialny stolec Pimkę z wybrzeża. Przerabialiśmy to za komuny, żydo-komunę też przetrzymamy. Musimy mieć jednak pewność, że póki trwa ta parszywa demokracja, siły teoretycznie reprezentujące w parlamencie głos narodu nie spieprzą sprawy jak ostatnio. I będą świadome jak istotna dla przetrwania narodu jest właściwa edukacja, że nawet z perspektywy demosu ważne będzie czy przyszłego elektoratu nie będą szukać już tylko wśród immoralistów, sodomitów, czytelników GW czy podobnych intelektualnych koprofagów. Przetrzebiona, częściowo także wytrzebiona, prawica musi pamiętać, że bez odpowiedniej formacji (czyli przede wszystkim edukacji i wychowania) rozpłynie się w zgniliźnie zhomogenizowanych pseudowartości. Gadanie o prawach człowieka, pluralizmach, wolności słowa, równości płci, w momencie gdy odłogiem intelektualnym leży praktycznie cały zasób wartości cywilizacji łacińskiej, zakrawa na ponurą farsę.

Bo nie może być ani grą, ani podchodami politycznymi sprawa, w której kartą przetargową jest wielokrotnie profanowany, i to w sposób  boleśniejszy niż w PRL-u, krzyż. Kto wpuszcza ubliżające mu tałatajstwo do swojego domu, niech się później nie oburza i nie dziwi, że na dywanie w salonie ktoś zostawił potężną, cuchnącą pamiątkę. I że własne, przeszkolone już dzieci wytłumaczą mu, że to nic wielkiego – ot, taki kulturowy ryt z półwyspu Dekan, który wielu współczesnym performerom idealnie konweniuje z symbolem zbawienia. W powszechnym pomieszaniu wartości i pojęć już nie dziwi fakt, że nagle praktycznie jedynym zinstytucjonalizowanym obrońcą krzyża staje się jakiś podejrzanej proweniencji trybunał z przeklętego miasta. Ku zawstydzeniu maluczkich i konsternacji wtajemniczonych (także z Episkopatu)? Krzyż, droga „prawiczko”, takich obrońców nie potrzebuje, albowiem przeminie wszak postać tego świata, rozpłynie się w upiornym tańcu jego wątpliwa chwała (także bohaterska manifestacja niezależności we Włocławku), wszystko się zmieni – tylko krzyż będzie stał niezmiennie. I w tym nasza nadzieja.

Krzyż symbolizuje tryumf nad złem. W nie tak odległych czasach miecz, czyli szlachetna broń w kształcie krzyża, była idealnym narzędziem przywracania porządku naturalnego. Powiedziane jest wszakże: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz” (Mt 10, 34). Miecz będący symbolem sprawiedliwej kary, dzięki któremu błądzący mogą stanąć wcześniej, nawet przed najgorliwszymi wiernymi, przed obliczem Pana i zostać sprawiedliwe osądzonymi. Jak spacyfikować motłoch pokazał nam Chrystus wyganiając lichwiarską tłuszczę ze świątyni. Jak zostali przegnani, tak do dziś dnia błądzą i nie są w stanie wrócić na łono matki Kościoła – za to chętnie bezczeszczą, rękami czy ustami swoich faryzeuszy, najświętsze dla nas symbole. I za coś takiego całą tę gromadę radosnych utopistów w pewnym momencie – oby Bóg pozwolił – będzie można postawić przed wyborem iście europejskim – à la Karol Wielki. Albo droga na prawo, czyli do kolejki do konfesjonału i chrzcielnicy albo, proszę bardzo, na lewo – tam gdzie wygodny pieniek i miecz katowski. Albo-albo. Nie byłoby bowiem w tym momencie wyjścia pośredniego – letniego, prymitywnego chrześcijaństwa w stylu piekłoszczyków Tischnera i Życińskiego, a wielokulturowe towarzystwo spod znaku „Znaku” i TP byłoby już w drodze na Madagaskar.

Smutna może być dla nas tylko świadomość, że tak piękne chwile prawdopodobnie dane będzie przeżyć dopiero naszym „późnym wnukom”, a my, mimo że najbardziej szargani bezeceństwem oświeconych, zapewne nie doczekamy dnia gniewu i żałosnego końca tuziemskich utopii. Nie gaśmy jednak ducha. Umierajmy powtarzając sobie ostatni rozkaz portugalskiego bohatera spod Alcácer-Quibir, Dom Sebastiana, że powinniśmy robić to tak powoli, aby jeszcze kilku niewiernych posłać na łono Abrahama, bądź też pobudzajmy się przesłaniem poety, że musimy przeżyć jeszcze jednego skurwysyna.
 

 

 

 


 

Czytaj także:
Galilejczyku, zwyciężysz! – albo milczenie owiec w sprawie krzyża