Reductio ad absurdum, czyli żonglerka zasobami ludzkimi

czwartek, 24 marca 2011 22:26 Wasyl Pylik
Drukuj
Ocena użytkowników: / 3
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

Pomny na wolę ludu - wszak vox populi to vox Dei – i artykuły w tabloidach, które – cokolwiek niestarannie – tropią wydatki rządu na administrację państwową premier Donald Tusk zarządził jej redukcję. Światły Premier-Słońce Peru nawet nie silił się wyjaśnić ogłupianemu przez rządową propagandę i prymitywnych, jak gazety dla których piszą, dziennikarzy demosowi (a raczej bezmyślnemu ochlosowi), że redukcja administracji to nie taka prosta sprawa, ponieważ wiąże się z gruntowną przebudową systemu prawnego, a wręcz przekształceniem ustroju państwa. Mówiąc inaczej – żeby zredukować zatrudnienie w administracji, najpierw trzeba zredukować przepisy prawne, według których urzędnicy muszą obecnie funkcjonować i które muszą realizować.

Tego oczywiście Donald Tusk nie zrobił i idąc po najmniejszej linii oporu nakazał, ku uciesze prymitywnego elektoratu i tabloidów, wyprodukowanie ustawy umożliwiającej redukcję zatrudnienia w administracji państwowej o 10 procent. Ale ustawa o tzw. racjonalizacji zatrudnienia okazała się niezgodnym z konstytucją i podstawowymi zasadami prawa biurokratycznym gniotem. Za jej przyczyną można by było zwolnić co najwyżej jej autorów na czele z Premierem i ministrem Michałem Bonim.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na tricki, jakie stosował rząd, chociażby nadając ustawie całkowicie orwellowską nazwę „o racjonalizacji zatrudnienia”. Nazwa jest równie prawdziwa jak „ministerstwo miłości” z powieści Orwella, które zajmowało się katowaniem ludzi, czy „ministerstwo prawdy”, którego zadaniem było ich okłamywanie. Nie nazwano tego gniotu wprost „ustawą o redukcji zatrudnienia w administracji rządowej”, bo przecież brzmiałoby to fatalnie piarowsko, lecz o „racjonalizacji zatrudnienia”, co ma się nijak do intencji ustawodawcy, za to sielankowo brzmi.

A przecież „racjonalizacja zatrudnienia” równie dobrze może oznaczać zwiększenie zatrudnienia. I prawdę mówiąc, zważywszy na radosną twórczość legislacyjną rządzącego Polską i pasożytującego w Brukseli soc-demo-libertyńskiego lewactwa, raczej zwiększenie zatrudnienia w administracji rządowej byłoby wskazane, bo ktoś przybywające w postępie geometrycznym paragrafy musi obsługiwać. Nie ważne czy są mądre czy głupie, ale są i trzeba je wykonywać. Co więcej, spod obowiązywania ustawy wyłączono całe kategorie urzędników i to tych właśnie najlepiej opłacanych, co nie tylko naruszało zasadę równości wobec prawa, ale i niwelowało efekt finansowy potencjalnych oszczędności.

Tego już jednak Donald Tusk swojemu ochlosowi nie powiedział, tak jak i nie napisały tego „stojące w obronie udręczonego ludu” tabloidy! Co tam prawda – liczy się władza i sensacja. Nic tak nie wynosi do władzy jak wzbudzone, zwłaszcza kłamstwem, emocje i nic tak nie ożywia strony jak efektowne i dobrze przymaskowane kłamstwo, bo tym jest przecież zatajanie niewygodnych faktów. Donald Tusk nie wykazuje się w tej sprawie najmniejszą uczciwością, podobnie zresztą jak dziennikarze, którzy tylko na pozór tropią rozbuchane wydatki rządu.

Chociaż wyżej rzeczona ustawa poległa, to jednak Donald Tusk wiedząc jak w społeczeństwie jest źle widziany gwałtowny wzrost zatrudnienia w administracji nakazał arbitralnie na początku marca ministrom i kierownikom urzędów centralnych zmniejszenie do sierpnia zatrudnienia w podległych im jednostkach o 20 proc. Ciekawe, że dałoby to poziom zatrudnienia dokładnie z okresu, kiedy Platforma Obywatelska obejmowała władzę. Oczywiście brak racjonalnego podejścia do problemu pokazuje, że Donald Tusk robi to z czysto politycznych powodów i dla politycznych korzyści. Do tabloidowego premiera nie dociera fakt, że w ten sposób stawia w bardzo trudnej sytuacji dyrektorów generalnych urzędów. Wykonanie dyrektywy Premiera spowoduje w praktyce paraliż urzędów, ponieważ ewentualnym zwolnieniom nie będzie towarzyszyć stosowna nowelizacja ustaw, która spowoduje, że nie trzeba będzie realizować przepisów, które wykonywali dotąd przeznaczeni do zwolnienia urzędnicy. Premier nic takiego nie nakazał. Oznacza to, że obowiązki wykonywane przez ludzi przeznaczonych do zwolnienia zostaną przerzucone na tych, którzy zostaną. W tej sytuacji trudno nawet powiedzieć czyj los będzie gorszy, bo urzędnicy – chociaż może wydać się to karmionemu tanimi sensacjami przez prymitywne tabloidy motłochowi niewiarygodne – są już obecnie zajeżdżeni realizacją kretyńskich przepisów. Urzędy zmienią się po prostu w obozy pracy.

Wczujmy się teraz w sytuację dyrektorów generalnych. Jaką mają rzeczywistość? W urzędach zatrudnione są dwie grupy urzędników – ci co za małe pieniądze pracują i ci co z politycznego nadania za duże pieniądze zajmują stanowiska. Iluż to radców ministra przybyło w resortach od kiedy PO przejęła władzę! Iluż to pociotków via gabinety polityczne zatrudniono na stanowiskach dyrektorów, naczelników i głównych specjalistów. Tajemnicą poliszynela jest, że wśród etatowych pracowników departamentów i biur w resortach rządowych poukrywano pracowników gabinetów politycznych. Oni są jednak nie do ruszenia.

Ciekawe, że nie zwrócił na ten proceder uwagi autor opublikowanego 18 lutego 2010 r. w „Super Expressie” artykułu Nie chcemy płacić za „Rosołów”. Pisząc, ile to pieniędzy wydaje rząd na zatrudnianych w gabinetach politycznych dyletantów, nie zauważył on jednocześnie, że w większości resortów gabinety polityczne wydają się podejrzanie małe. Wypisując w tabelce liczbę osób zatrudnionych w gabinetach politycznych w poszczególnych resortach bez żadnych zastrzeżeń przyjęto w gazecie podane przez większość resortów liczby 3 lub 4 osoby.

Przykładowo sięgnijmy do naszego ulubionego – i wbrew pozorom chyba najważniejszego, bo urabiającego młode umysły – resortu. W Ministerstwie Edukacji Narodowej oficjalnie w Gabinecie Politycznym pracują maksymalnie 3 osoby – dyrektor, rzecznik i doradca ministra. Wystarczy jednak porozmawiać z dowolnym pracownikiem ministerstwa, aby dowiedzieć się, że asystentka minister Katarzyny Hall zatrudniona jest jako ekspert w Departamencie Ekonomicznym, asystentka sekretarza stanu jako Radca Ministra w Biurze Informacji, asystentka jednego podsekretarza stanu jako ekspert w Departamencie Zwiększania Szans Edukacyjnych, zaś asystent drugiego podsekretarza w Departamencie Strategii. Podobnie zetatyzowano kilka innych osób, które pierwotnie były zatrudnione w Gabinecie Politycznym. Część z tych osób, zwłaszcza z tytułami radców ministra, nadal wykonuje czysto polityczne obowiązki, inne zostały pracownikami merytorycznymi. De facto więc Gabinet Polityczny MEN liczy około 10-15 osób, zamaskowanych na stanowiskach głównie ekspertów i radców ministra w merytorycznych komórkach.

Sytuacja taka trwa od 2008 r., kiedy to z czysto propagandowych pobudek pod publikę Donald Tusk zarządził zmniejszenie gabinetów politycznych – w praktyce ich w ogóle nie zmniejszając (jedynie dokonując transferu politruków do komórek merytorycznych). Identycznie jest w pozostałych resortach poza Kancelarią Premiera, która ze względu na swą specyfikę jest jednym wielkim gabinetem politycznym. Tak więc całkowicie nieprawdziwa jest podana przez autora artykułu informacja, że w 2009 r. w gabinetach politycznych było zatrudnionych 113 osób. Liczbę tę należałoby przemnożyć przez co najmniej trzy jeśli nie cztery. Ciekawe, że tego wszystkiego akurat ani dziennikarzynie z „Super Ekspresu”, ani też jego zwierzchnikom jakoś nie chciało się zweryfikować. U każdego rasowego dziennikarza te niskie liczby wzbudziłyby podejrzenie, a tu nic! Poddaje to w wątpliwość niezależność „Super Ekspressu” wobec sił politycznych, a wręcz wskazuje na jego w tym względzie dyspozycyjność.

Stojąc więc w obliczu rygorystycznego nakazu zwolnienia 20 proc. pracowników, kogo będą zwalniać dyrektorzy? No przecież nie ludzi z namaszczenia, którzy zwykle zajmują intratne stanowiska. Nie zwolnią radców, doradców, ekspertów, czasami głównych specjalistów od politycznej roboty, których pensje sięgają 7-10 tys. złotych brutto. Oczywiste jest, że w pierwszej kolejności zwolnieni zostaną ludzie od konkretnej roboty, którzy np. nie mają stałej umowy, a w dalszej kolejności inni szeregowi pracownicy zarabiający 3-4 tys. zł brutto. Efekt finansowy będzie mizerny, a może i żaden, bo żeby wykonać pracę trzeba będzie zatrudniać ludzi z zewnątrz na umowy zlecenia, ale efekt propagandowy będzie oszałamiający. Cóż więcej trzeba dla tabloidalnego premiera i wyposażonego w kartkę wyborcżą motłochu?

Co gorsza, operacja racjonalizacyjna może nawet przynieść zwiększenie wydatków na administrację, ponieważ nawet jeśli do sierpnia zostanie zwolnionych 20 procent pracowników, to już od września – a najpóźniej po wyborach – ze względu na paraliż pracy urzędów trzeba będzie zatrudniać nowych ludzi z tym, że za wyższe pieniądze.

To wszystko pokazuje fałszywe intencje premiera Tuska i czysto propagandowy charakter nakręconej przez niego akcji. Gdyby mu rzeczywiście zależało na odchudzeniu rządowej administracji, to zacząłby od likwidacji kolejnych, generujących biurokrację bastionów socjalizmu. A najprostszą do tego drogą jest racjonalność i prostota. Należy przeprowadzić głębokie reformy systemowe sprowadzające się do redukcji państwa w życiu społecznym, ekonomicznym i politycznym do niezbędnego minimum, a problem przerostu biurokracji zniknie sam. Tak stało się w Chile po zreformowaniu państwa za rządów gen. Augusto Pinocheta, kiedy biurokracja skurczyła się w tym kraju o 80-90 procent.

[komentarz retorsyjny]

Na początek proponuję polikwidować urzędy wszelkich rzeczników, bo mamy już ich w osobach prokuratorów i sędziów. Należy wyrzucić ze szkół i instytucji publicznych pedagogów, psychologów i innych podobnych suto opłacanych z budżetu państwa pasożytów, a jednocześnie przestać podkopywać autorytet Kościoła i obrzucać błotem wszystkich zacnych ludzi. Przez setki lat nie było w szkołach i instytucjach tych kosztownych dziwolągów i wszystko działało, bo Chrystus był na pierwszym miejscu. Należy też przestać wywalać pieniądze na bezsensowne programy edukacyjne czy szkoleniowe, które służą jedynie nabijaniu kasy kolesiom posiadającym firmy szkoleniowe. Należy dbać o wszczepianie od najmłodszych lat dzieciom i młodzieży chrześcijańskiego systemu wartości, bo w długofalowej perspektywie przyniesie to państwu ogromne korzyści materialne. Tędy wiedzie droga do taniego państwa. Ale z czego żyli by w takim państwie ci, którzy budują drogi ekspresowe za 220 mln zł za kilometr?