Ciszej nad tą trumną. Tragedia U.S.S. "Liberty”

piątek, 23 kwietnia 2010 11:46 Dariusz Ratajczak
Drukuj

Tags: Delenda Carthago | Hic et nunc

 Czerwiec 1967 roku, Bliski Wschód. Wojna sześciodniowa. Armia izraelska gromi Egipcjan i Jordańczyków oraz przygotowuje się do rozprawy z Syrią. Typowy blitzkrieg. W jego cieniu rozgrywa się jeszcze jeden dramat - dzisiaj niemal zapomniany, zjedzony przez mole historii. Przypomnijmy go w imię prawdy i w zgodzie z naszą nieugiętą postawą wobec terroryzmu. Również tego najnikczemniejszego - państwowego.

8 czerwca 1967 r. należący do VI Floty "U.S.S. Liberty" wykonywał rutynowy rejs na Morzu Śródziemnym. Ta supernowoczesna jednostka, wyposażona w specjalistyczny sprzęt zwiadowczy, była właściwie nieuzbrojona. 300 osobowa załoga dysponowała jedynie lekkimi karabinami maszynowymi. Na morzu panowały niemal idealne warunki. Stała bryza podkreślała walory flagi amerykańskiej. Naprawdę nie można było jej nie zauważyć. Zresztą tożsamość okrętu potwierdzał stosowny, wykonany dużymi literami, napis na rufie.

O godzinie 6 rano, gdy "Liberty" znajdował się kilkanaście mil na zachód od Półwyspu Synajskiego, uwagę załogi przykuł izraelski samolot wolno okrążający jednostkę. Czynność tę, ujętą w schemat: obserwacja - odlot, wykonywał wielokrotnie. Cztery godziny później na niebie pojawiły się dwa odrzutowce uzbrojone w rakiety. Trzykrotnie okrążyły "Liberty" i rozpłynęły się w przestworzach. Marynarze wyraźnie widzieli "Gwiazdy Dawida" wymalowane na kadłubach. Jeden z powietrznych obserwatorów pojawiał się w pobliżu "Liberty" przez 2 godziny.

O godzinie 14. rozpętało się piekło. Nadlatujące 3 izraelskie "Mirage" zniszczyły antenę statku, a towarzyszące im myśliwce bombardujące "Mystere" zrzuciły napalm na mostek i pokład. Atak kontynuowano przez 20 minut. W jego wyniku "U.S.S. Liberty" wyglądał jak pływający ser szwajcarski. Naliczono 821 dziur po bokach i w pokładzie, z tego więcej niż 100 było smętną pamiątką po rakietach.

Gdy samoloty odleciały, do akcji przystąpiły 3 łodzie torpedowe. Ich załogi wystrzeliły 5 torped. Jedna z nich rozorała szeroką na 40 stóp dziurę w kadłubie, zabijając 25 amerykańskich marynarzy. "Liberty", obecnie skrzyżowanie szpitala z kostnicą, płonął i nabierał wody. Ranny w nogę, ale twardo stojący na mostku dzielny potomek Celtów - kapitan William L. Mc Gonagle, dał rozkaz do opuszczenia statku. Spuszczono na wodę łodzie ratunkowe. Na próżno. Izraelczycy celnym ogniem roznieśli je na strzępy. Podobnie postąpiono z ostatnią łodzią, która jeszcze pozostawała na pokładzie. Jak słusznie twierdził później podoficer z "Liberty", Charles Rowley: "oni (Izraelczycy - DR) nie chcieli, aby ktokolwiek przeżył''. Kilkanaście minut po godzinie 15, po niemal 70-minutowej ogniowej nawałnicy, strzały umilkły. Napastnicy odlecieli lub odpłynęli. Na skutek terrorystycznego ataku zginęło 34, a rannych zostało 171 marynarzy.

Sytuacja "Liberty" była dramatyczna. Dryfująca jednostka walczyła o przeżycie. Niestety, apele o pomoc (wysyłane również tuż po rozpoczęciu izraelskiego ataku) nie przynosiły efektu. A przecież myśliwce z "U.S.S. Saratoga" już w kilkanaście minut po rozpoczęciu ostrzału były w powietrzu z zadaniem "zniszczenia lub przepędzenia atakujących". Zawrócono je jednak do baz za aprobatą prezydenta Lyndona Johnsona. Przyzwolenie na akcję ratowniczą dano dopiero bezpośrednio po terrorystycznym ataku, ale i ten rozkaz szybko odwołano. W tym samym bowiem czasie rząd izraelski poinformował amerykańskiego dyplomatę w Tel-Aviwie, że siły zbrojne Izraela "przez pomyłkę" zaatakowały statek amerykański, biorąc go za... jednostkę egipską. Wyrażono także stosowne ubolewania.

Prezydent Johnson z izraelskimi przeprosinami w kieszeni zwlekał z decyzją co do losów "Liberty" (zapomniany, amerykański wariant "Kurska"?!), a jego załoga na płonącym pokładzie walczyła o życie rannych kolegów. Jedynym ratunkiem w tych dramatycznych okolicznościach mógł się okazać mały... sowiecki okręt wojenny. Pomocowej oferty ze strony Rosjan wprawdzie nie przyjęto (wywiad!!!), ale ci, jak na ludzi morza przystało, trwali w pogotowiu "w razie potrzeby". Amerykańska pomoc przyszła dopiero 15 godzin po izraelskim ataku.

Jak już wspomniałem "mataczenie" w sprawie "U.S.S. Liberty" Waszyngton i Tel-Aviw rozpoczęły bezpośrednio po zakończeniu ataku. Czynniki decyzyjne sojuszników zdawały się mówić: "ciszej nad tą trumną - to był wypadek; zresztą Izraelczycy przeprosili". Pentagon wszczął wprawdzie oficjalne dochodzenie, ale jego wyniki, przedstawione przez admirała Isacca Kidd, delikatnie pisząc rozmijały się z prawdą. Admirał nie zauważył bowiem, że statek był pod lotniczym nadzorem Izraelczyków przez kilka godzin przed atakiem oraz, że podczas poprzedzającej zdarzenie doby Izrael kilkakrotnie ostrzegał Stany Zjednoczone, by przemieściły "Liberty". Kidd nadto błędnie założył, że atak trwał... 6 minut i ustał w momencie, gdy izraelskie łodzie torpedowe zauważyły amerykańską flagę. Nie zwrócił również uwagi na użycie przez napastników napalmu i ostrzelanie łodzi ratunkowych.

Kidd w swym łgarstwie nie musiał się specjalnie wysilać. Większość Amerykanów, tak czułych na krzywdy "naszych chłopców", tym razem kupiła przedstawioną wersję wydarzeń "w ciemno". Euforia po zwycięstwie nad brudnymi (z definicji) i lewicującymi Arabami była zbyt wielka, by zaprzątać sobie głowę "Liberty".

Znalazł się jednak człowiek, który postanowił rzecz całą przebadać. Był nim James M. Ennes junior, oficer (ranny w czasie ataku) z "Liberty". Udało mu się zebrać relacje kolegów - marynarzy oraz dotrzeć do raportu CIA, który po 9 latach przestał być top secret. W rezultacie opublikował w 1980 r. książkę Assault on the Liberty, w której obalił oficjalną wersję wydarzeń.

Pomijając opisywane wyżej sprawy związane z identyfikacją statku (pomylenie podczas dobrej pogody właściwie oznakowanej jednostki amerykańskiej ze statkiem egipskim zakrawało na kpinę; to tak jakby pomylić Biały Dom z Kremlem), Ennes podał nowe, szokujące szczegóły. Okazało się, że raport CIA wskazywał na Mosze Dajana jako oficera osobiście odpowiedzialnego za atak na "Liberty". Podług dokumentu Dajan wydał rozkaz pomimo protestów innego izraelskiego generała, który powiedział: "to jest czyste morderstwo".

Koncentrując się natomiast na motywach ataku, autor stwierdził, że Izraelczycy zdecydowali się zniszczyć statek ponieważ obawiali się, że jego czułe urządzenia mogłyby wykryć izraelskie plany inwazji syryjskich Wzgórz Golan. Przypomnę tylko, ze 8 czerwca 1967 r. Egipt i Jordania były już praktycznie pokonane, natomiast Syria stawiała zaskakująco twardy opór. Izraelczycy ruszyli do natarcia na tym froncie już po wyeliminowaniu "Liberty".

Książka Ennesa, chociaż chwalona w kilku specjalistycznych recenzjach, napotkała ogromne trudności na rynku wydawniczym. Autora stłamsiła przede wszystkim wszechpotężna "Liga Antydefamacyjna B'nai B'rith". Okrzyknięto go antysemitą i zamknięto w żelaznej puszce. Cóż, nie on pierwszy - nie ostatni.

Przerażająca zaś "wyższość" kłamstwa nad prawdą polega na tym, że do dnia dzisiejszego Waszyngton akceptuje izraelski punkt widzenia: "to była pomyłka". Widocznie są lepsi i gorsi terroryści. Słuszni i niesłuszni . A tak w ogóle i raz jeszcze: "ciszej nad tą trumną".