Żeby nam się chciało chcieć, czyli jak pokochać turańszczyznę

poniedziałek, 11 kwietnia 2011 11:55 Zoil Haq
Drukuj
Ocena użytkowników: / 1
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

Na dobrą sprawę nie wiadomo dlaczego wszelkie, nawet te najbardziej oficjalne z oficjalnych mediów, najbardziej medialni z polityków, najbardziej patriotyczni z patriotów, najbardziej czułe sejsmografy krzywdy narodowej wszczęły larum z powodu zamiany tablicy na miejscu katastrofy pod Smoleńskiem. Dziwne, że po roku o wiele gorszych upokorzeń, tłumaczeniu wszem i wobec, że ta cieknąca po nas ślina to nie efekt permanentnego opluwania, ale przelotnego deszczu, jeszcze coś może wzburzyć rządzące nami „elity”. Ale czego się nie robi dla podtrzymania iluzji, przeznaczonej dla tłumów maluczkich bezradnie po raz któryś protestujących i domagających się całej prawdy.

A prawda jest taka. Nie trzeba bowiem wiele zachodu, żeby w końcu zrozumieć, że nie jesteśmy i nie byliśmy, także przez ostatnie 20 lat państwem suwerennym i niepodległym. Tak naprawdę rządzą nami namiestnicy zewnętrznych suwerenów, specsłużby obcych dyrygentów, agenci wpływu i cała reszta, która płaci  bądź szantażuje, ale wymaga. Jeżeli, na ten przykład, tkwimy w sferze geopolitycznych wpływów Rosji i bez jej wiedzy i zgody nie jesteśmy w stanie prowadzić „polskiej” polityki, to pora to sobie z całą jaskrawością uświadomić i przestać oburzać się na kolejne prowokacje wystawiające na próbę naszą cierpliwość i tzw. dumę narodową, metodami obcymi nam cywilizacyjnie. Musimy przypomnieć sobie czasy PRL („elity” się tego zdaje się w ogóle nie wyzbyły) lub życie naszych dziadów i pradziadów pod berłem cara i po prostu zrozumieć, a nawet pokochać turańszczyznę. Ruki po szwam i żadnych marzeń, Panowie! Porządek ma panować w Warszawie, tak jak zapanował w Gruzji, Czeczenii i w Niemczech (rura). Bądźmy dumni z dokonań imperium, którego jesteśmy – jak się okazuje – organiczną, zwasalizowaną, częścią. Co prawda, jak przez wieki, wiecznie zbuntowaną, co chwila porywającą się na samodzierżawcę z nierozumnymi zrywami, prowokującą poczciwego niedźwiedzia komarowymi ukąszeniami dumy narodowej. Zły misio raz tylko porządnie się wkurzył i rok temu dał nam nauczkę i pierwsze poważne ostrzeżenie – albo gracie według naszych zasad, albo, bez względu na kolor wyznawanych idei i przynależność partyjną walimy po wsiech. Trzeba to zrozumieć, tablica to naprawdę „mały pikuś”, zwłaszcza, że „polskie elity” o całej sprawie wiedziały już pewnie od dawna – co potwierdził pośrednio gubernator Smoleńska – i mentalnie zdążyły się przygotować do odreagowania i tej prowokacji. Stąd, znane i ograne od ponad roku, apele o zachowanie spokoju, powagę i pochylenie się przede wszystkim nad ubiegłoroczną tragedią, a nie – co jak zwykle i z właściwą sobie błyskotliwością zauważył pierwszy cieć RP, niejaki Graś – epatowanie sprawą tablicy, która niektórym przesłoniła właściwe nieszczęście.

Nasze głupawe media, zwłaszcza telewizja, oddały iście niedźwiedzią przysługę Wielkiemu Bratu, organizując kampanię promującą Rosję i Rosjan i sprowadzającą problem wielowiekowych dwustronnych relacji tylko do kwestii zoologicznej niechęci większości Polaków do „Ruskich”. Stąd np. bałwochwalcze tyrady w TVN znanego aktora kabotyna na temat duszy i kultury rosyjskiej, stąd taka a nie inna ramówka stacji Canal+, żeby w porze największej oglądalności 10 kwietnia puścić rosyjską superprodukcję Admirał, poświęconą postaci bohatera walk z bolszewikami, Aleksandrowi Kołczakowi. Towarzysz aktor oczywiście nie rozróżnia duszy rosyjskiej od zaduchu bolszewickich miazmatów, które przeszczepione przez filozofie zachodnie zniszczyły fizycznie i moralnie zdegenerowały wielki słowiański naród. Eksperymenty władców tego świata wytrzebiły i elity rosyjskie i polskie, nie były jednak w stanie wzbudzić nienawiści między ludźmi jednakowo – w sensie systemowym – dotkniętymi komunistyczną zarazą. I dlatego  bez gniewu i uprzedzenia obejrzymy film o Kołczaku, i po raz kolejny Stalkera Tarkowskiego, Cyrulika syberyjskiego Konczałowskiego czy Balladę o żołnierzu, przeczytamy Gogola, Turgieniewa, Dostojewskiego, Błoka, Mereżkowskiego, Sołżenicyna, posłuchamy Musorgskiego, Glinkę, Prokofiewa, Strawińskiego, Gubadulinę, a cała ściana wschodnia zespołu „Lube”. Ale jak przyjdzie pora to bolszewikowi, nie Rosjaninowi, mordę obijemy. Przy okazji dostanie się i rodzimej swołoczy –  medialnemu cenzorowi, przygłupiastemu redaktorowi, miernemu aktorzynie, popapranemu reżyserowi czy dyżurnemu autorytetowi. Nie Polakowi, tylko bolszewikowi.

Nie boimy się i nie nienawidzimy prawdziwej Rosji, podobnie jak nie będziemy nienawidzić własnej ojczyzny tylko dlatego, że stado postbolszewickich degeneratów (choćby tych wygodnie zadekowanych w kancelarii prezydenta) namawia nas do tego od ponad dwudziestu lat. Musimy jednak nauczyć się skuteczniejszej walki o własną tożsamość i w obronie naszej pamięci. I tu nie ma się co krygować – jeżeli chodzi o skuteczność działania przykład śmiało możemy brać z Rosji. Wtedy skończymy z różnymi naszymi panami Chodorkowskimi et consortes. Bo walka o tablicę i pomnik to nie wszystko, a może raczej jest to tragicznie za mało. Cała nasza energia, także teraz w przypadku tragedii smoleńskiej, ogranicza się do walki o symbole – zastanawiające że nie słychać głosów wzywających do diametralnej odnowy, zmiany zjełczałego status quo, przegonienia tałatajstwa i określenia naszego współczesnego bytu politycznego (kto w końcu, do cholery, nami rządzi?). Przecież takich tablic i pomników, o które walczyliśmy, mamy już całą galerię – żeby przypomnieć pierwsze z brzegu: Jana Pawła II, Józefa Piłsudskiego (nawetdwa w Warszawie), Romana Dmowskiego, Powstania Warszawskiego, Pomnik Katyński na Powązkach, Żołnierzy Wyklętych in spe. I co z tego mamy. Ano nic. Stajemy w pół drogi, symbol zaspakaja nasze ambicje, zadowala manię wielkości i kwituje wszelkie zobowiązania wobec osoby czy zdarzenia, jakie czcimy. Przypomnijmy sobie co zostało z tzw. idei Pokolenia JP2, czy myśl polityczna Dmowskiego lub Piłsudskiego czegoś nauczyła nas w konkretnym, realnym, geopolitycznym działaniu, np. właśnie wobec Rosji. Dopuściliśmy do tego, mimo realnych szans na inny scenariusz dziejów najnowszych, aby rządziły nami kurduplaste kukiełki, które poruszają się tylko tak, jak chce tego demiurg-suweren, pociągający za wszystkie sterujące nimi sznurki i twardo trzymający kij, którego ucisku w swym odwłoku nasi notable już nawet nie czują. Po prostu dobrze im z tym.

Zwłaszcza, że za zwycięstwo bolszewizmu w Rosji też jesteśmy częściowo odpowiedzialni. I nie mam tu na myśli takich nazwisk, jak Dzierżyński, Marchlewski, Kon czy pochodzący ponoć w prostej linii od konia Przewalskiego Stalin. Sam nasz uwieczniony w tylu przekazach kultury i tradycji Józef Piłsudski, z przekonań stary socjał, dwukrotnie powstrzymywał polską ofensywę w czasie wojny 1920 r. tylko po to, aby czerwoni mogli bez przeszkód rozprawić się z kontrrewolucyjnymi formacjami Denikina, Judenicza czy Wrangla. Wyrzucający Komendantowi zarówno te grzechy, jak i kompleks socjalistyczny, jeden z naszych najlepszych i najbardziej przenikliwych publicystów i prozaików, Józef Mackiewicz, miał jedną, wypracowaną przez życiowe doświadczenia, stałą dewizę – „Z bolszewikami się nie rozmawia, do bolszewików się strzela”. I jest to na pewno skuteczniejsze działanie niż kwiaty, modlitwy i okresowe uroczystości pod tablicami i pomnikami. Przekujmy naszą energię, która po katastrofie smoleńskiej znowu w nas ożyła, na prawdziwe czyny. Skończmy z chocholim tańcem, nauczmy się w końcu foxtrota.


Czytaj także:
Polityka duplikatów, czyli być jak Norman Davies
Ofiary dziewiątego kręgu, czyli nasza polska katabaza
Galilejczyku zwyciężysz! - albo milczenie owiec w sprawie krzyża

Soûl comme un Polonais, czyli chocholego tańca ciąg dalszy