Uczeni i osły do środka!, czyli romantycy i derwisze

poniedziałek, 21 lutego 2011 15:10 Zoil Haq
Drukuj
Ocena użytkowników: / 3
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

 

Społeczeństwa giną nie tylko od żelaza,
ale przez słowo antykatolickie, wychodzące z ust filozofów.
Juan Donoso Cortés

Już nie tylko Afrykę Północną (z krwawym preludium [?] w Libii), ale i południową Azję ogarnia z pozoru oddolne, ale tak naprawdę sterowane, podobnie jak to było z tzw. wiosną ludów w Europie Środkowo-Wschodniej, wrzenie. Dziś systemy polityczno-biznesowe Egiptu, Tunezji, Libii, Sudanu, Etiopii, Bahrajnu et consortes, dotąd zasilane regularnie przez gospodarczą kroplówkę ze Stanów Zjednoczonych i niektórych krajów Unii Europejskiej, sypią się na naszych oczach, albowiem miliardy przekazane arabskim przyjaciołom na budowanie demokracji, nie są już w stanie obsłużyć tego funkcjonującego blisko trzydzieści lat – z woli, jak kto woli, CIA, Mossadu i innych pokrewnych służb – układu. Po prostu zwiększyła się liczba kieszeni, do których winny trafić pompowane w ten rejon świata krocie. A ponieważ dotychczasowi beneficjenci, osadzeni przez służby globalnych potęg u władzy, raczej myślały nie o gospodarnym ich pomnożeniu pro publico bono, ale o czysto partykularnych zabiegach, mamy to, co mamy. Nadchodzący kryzys na zasadzie reakcji łańcuchowej dotknie nie tylko wiodące kraje Unii, silnie powiązane biznesowo z gospodarkami państw dotkniętych „egipskim wirusem”, ale także Polskę, wmontowaną oficjalnie parę lat temu w gnijące struktury unijne.

Już starożytni Rosjanie mawiali „Strzeżmy się Danaów przynoszących dary” – i mieli rację. W zamierzchłych dziejach najboleśniej doświadczyli tego mężni Trojanie przyjmując od dowodzonych przez Agamemnona Greków (inaczej Danaów) piękny dar w postaci drewnianego konia. Dzieje świata udowadniają, że na pięknych słowach, deklaracjach i tym podobnych darowiznach historia potoczyła się w taki, a nie inny sposób. Dużo na ten temat do powiedzenia miałby pewien szlachetny, ale nazbyt romantyczny i naiwny, lud znad Wisły, którego historiami przetrawionych naiwności, rozczarowań, sprowokowanych zachowań można by obdzielić chyba połowę Europy. Przyjmowaliśmy dary od sterujących naszymi poczynaniami obcych potęg i wybieraliśmy królów zgodnie z ich życzeniami, rozpalaliśmy, pobudzeni przez emisariuszy, hojnie szafującymi górnolotnymi obietnicami i przede wszystkim konkretną brzęczącą monetą. Łatwopalna żagiew powstań narodowych służyła sąsiadom ze wschodu i zachodu, a już na pewno nie nam. Swojego czasu zawierzyliśmy obietnicom „boga wojny”, domorosłego cesarza Francuzów, wysyłając na zatracenie tysiące najlepszych synów narodu od San Domingo po Moskwę, przy okazji beszczeszcąc katolicką Hiszpanię,” rabując skarby watykańskie. Tak nas te fałszywe dary zniewoliły, że, o czym mało kto pamięta, w niepodległej już Polsce hymnem narodowym stała się pieśń formacji  odpowiedzialnej za większość wspomnianych ekscesów. Słuchając i śpiewając Mazurek Dąbrowskiego nie jesteśmy w pełni świadomi, że odwołujemy się w nim do z pozoru może pięknej, romantycznej, choć oczywiście przegranej, karty naszych dziejów, ale niestety z gruntu fałszywej. Żadnego przykładu Bonaparte nam nie dał, oślepliśmy „zapatrzeni w gwiazdę Franków”, odcięliśmy się od naszych kulturowych i cywilizacyjnych korzeni, próbując dojść do narodowych celów z duchem fałszywego czasu. I wszystko pięknie przegraliśmy. Mamy więc przed czym ostrzegać naszych przyjaciół muzułmanów np. w Egipcie, którym obecny, zsekularyzowany Zachód, w imię fałszywie pojętego pokoju i, słowa-wytrychu, czyli demokracji, podsuwa, chociażby łapami prezydenta USA Obamy, racjonalne rozwiązania i pomoc oświeconych do imentu ludowładztw zachodnich.

Cóż bowiem mają one do zaoferowania, oprócz wtłaczanych wybranym miejscowym kacykom paciorków i kolorowych szkiełek, czytaj miliardów w konkretnych walutach. Oczywiście demosa, z całym sztafarzem kulturowych, politycznych, cywilizacyjnych i praktycznych degeneracji. Muzułmanie powinni się liczyć z rewolucją w sferze elementarnych zachowań politycznych, ubierania się, sposobu wykonywania kultu religijnego (najlepiej pewnie, żeby wyzbyli się go raz na zawsze), rozumienia pojęcia ojczyzna, społeczność, dom, rodzina, mężczyzna, kobieta, czy w końcu z wtłoczeniem w sferę zarezerwowaną dla homo politicusa czy homo oeconomicusa (oczywiście w rozumieniu okcydentalnym).

Nie nadszedł chyba jednak jeszcze dla Egiptu, Libii i całego świata muzułmańskiego taki czas, który już ponad dwa tysiące lat temu zadecydował o losach innego semickiego plemienia, które przegapiło przyjście Mesjasza. Lud runął, czy raczej wypełznął na ulice nie żeby domagać się wypuszczenia Barabasza lub Jezusa, ale z pretensjami, że amerykańskie czy unioeuropejskie zasilanie, z którego korzystają arabskie elity, nie wystarcza już, żeby zaspokoić wszystkich potrzebujących łatwego życia. Dlatego istnieje silna potrzeba zmiany nie tylko sytuacji geopolitycznej w krajach islamu – od linii północnej Afryki poprzez Bliski Wschód po Iran, Irak i Afganistan, ale przede wszystkim przewartościowania rdzenia cywilizacyjnego. Sprowokowane zamieszki w jednych krajach i wcześniejsze agresje na pozostałe, dowodzą, że demoliberalny Zachód próbował będzie, eskalując napięcie, przepoczwarzyć świat arabski, w podobnego sobie, sympatycznego, z lekka obleśnego onanistę, pedofila czy sodomitę, czyli kogoś, kto własną formację cywilizacyjną i zaplecze mentalno-kulturowe wykorzysta nie na wykreowanie silnej i wolnej woli, służącej chwale swojego narodu czy plemienia, ale na roztrwonienie potencjału i sił witalnych na bezowocną i czczą wegetację. I nawet nie zauważy jak stająć się jeszcze gorszym wydaniem atatürkowca, będzie wycierał sobie gębę wolnością słowa i myśli, będzie czytał i interpretował Koran według własnego „widzimisię” i zakładał coraz liczniejsze sekty oraz odłamy religijne i parareligijne, przy których amerykańskie mutacje protestantyzmu wydawać się będą oazą konfesyjnej stabilności.

I o to właśnie chodzi luminarzom (oświeconym, nieprawdaż) sterującym wydarzeniami we współczesnym świecie – przecież arabskie społeczeństwo wyemancypowane od Boga, ojczyzny, prawdziwej, zatraconej jeszcze w starożytności, wiary, poza tym pozbawione iskry bożej w zakresie technologii, rozwoju gospodarczego i przemysłowego, będzie w coraz większym stopniu traciło czas na efemeryczne i bezpłodne dyskusje, których rezultatem może być tylko całkowity nihilizm, sceptycyzm, i miałkość intelektualna, które to przypadłości, pod eufemistycznymi nazwami postępu, tolerancji, racjonalizmu, toczą świat zachodni w skali powszechnej przynajmniej od dwustu lat.

Plemiona arabskie nie mają już tak charyzmatycznych i zorganizowanych przywódców jak, na przykład, w czasie kilkuwiekowych walk z krzyżowcami (Bajbars, Saladyn,). Jeżeli już stawią opór i zdobędą się na bunt, to będą to tego rodzaju rozpaczliwie porażające swym chaosem działania, jak szarże na francuskie czworoboki kapiących od złota, a uzbrojonych w łuki i dzidy mameluków Murada Beja i Ibrahima Paszy w bitwie pod piramidami w 1798 r. (straty Francuzów to 50 ludzi, mameluków około 4000), czy w bitwie pod Omdurmanem w czasie powstania Mahdiego, gdzie Brytyjczycy, wykorzystując m.in. właśnie wprowadzane do użytku karabiny maszynowe Maxima, praktycznie rozstrzelali 9 tysięcy Sudańczyków, sami tracąc tylko kilkunastu żołnierzy.

I to jest kolejny przyczynek, łączący naszą, polską, samobójczą, powstaniową tradycję z derwiszowym amokiem arabskich wojowników ulegających nie liczebnej, a organizacyjnej i technologicznej przewadze europejskich potęg. Czy tylko otumanieniem romantycznymi lirykami i apelami możemy tłumaczyć nasze nieprzygotowane pod względem politycznym, organizacyjnym, militarnym, propagandowym tzw. zrywy niepodległościowe (od konfederacji barskiej po powstanie warszawskie). Gdy porównamy bilans zysków i strat w potencjale ludzkim, represjach politycznych, gospodarczych, to proporcje spokojnie przekładają się na różnice w stratach stron walczących pod piramidami i w Sudanie. Dziwnym tylko trafem z ogólnej pożogi głowy wynoszą ci wszyscy mędrcy, sofiści, autorytety, faryzeusze – jednym słowem podżegacze wojenni, którzy wypychają najlepszych synów narodu pod kule, na szubienice, do więzień, na zesłanie, do obozów, na wygnanie – byle nie stanowili już świadomego rytu swojego narodu. Dlatego z uwagą trzeba słuchać wszelkich doradców, czy uznanych osobistości gotowych wziąć na siebie, z przejmująca troską, „brzemię” sprawowania władzy czy to w Egipcie, czy w Sudanie, Tunezji, a także w dalekiej Polsce. To właśnie oni, jak i podżegane przez nich i pieniądze dysponentów geopolitycznych masy, czyli klientela składająca się z wszelkiej maści politycznych idiotów, sprzedajnych poputczyków – jednym słowem osłów, eufemistycznie zwanych elektoratem – przetrwają wszelkie zawieruchy dziejowe w nienajgorszej kondycji i w odpowiednim momencie, gdy opadnie kurz bitewny, a ciała walczących w ich obronie bohaterów przykryje ziemia zbiorowej mogiły, wypływają niczym przysłowiowe guano na powierzchnię dziejów. Przecież od tego są czworoboki bohaterów osłaniających tych wybrańców własnym ciałem i życiem – żeby znowu odwołać się do analogii z bitwy pod piramidami i słynnego, chyba drugiego po historycznym Merde! Cambronne’a, rozkazie generała Caffarelliego: Des chercheurs et des ânes pour le centre! – owych uczonych mędrców i niezaangażowanych w walkę osłów, za to chętnie partycypujących w łupach na pobojowisku. I to jest prawda – demokracja, ta chętnie przeszczepiana dżuma polityczna, to w rzeczywistości taniec szakali i wszelkiej maści ścierwojadów nad ciałami lwów.

Jakże przenikliwe i trafne, w świetle wydarzeń w krajach muzułmańskich, wydaje się scholium Nicolasa Gomeza Davili, nauczające, że od skłonności do demokracji, z którą to ułomnością rodzi się ponoć każdy człowiek, wybawić go może jedynie chrzest inteligencji. Nie samym chlebem oczywiście żyjemy, ale też nie słowem i wskazówkom płynącym z ust oświeconego męża, podsuwającego ogłupiałym społecznościom i ludom bałwana demokracji niczym zabawkę rozkapryszonym dzieciom. I tak całe wieki toczą się dysputy oderwanych od lub błądzącym w pobliżu Kościoła efemerycznych i bezpłodnych racjonalistów. Remedium na regularnie w dziejach sączone dawki empirycznej trucizny może być tylko i wyłącznie powszechna (czyli katolicka) Prawda, która wyzwoli błądzących i zatrutych jadem demosa. A co z opornymi i zacietrzewionymi w swej heretoidalnym miazmacie, a także z naiwnymi, ale opornymi,  osłami czy mułami pociągowymi tego cyrku. Potrzebne jest chyba w końcu proste i zdecydowane działanie – należy wypchnąć tych delikwentów przed czworoboki – niech w ogniu walki dowodzą swoich racji, albo niech w ostatnim błysku iluminacji w końcu uwierzą. A czy dostąpią zbawienia? Nie nam rozstrzygać. Bóg rozpozna swoich!