Dorzynanie politycznego eunucha, czyli Węgier droga bez powrotu

poniedziałek, 09 stycznia 2012 20:52 Zoil Haq
Drukuj

Węgry konsekwentnie wstrząsają, i tak już gwałconym przez sterowane kryzysy, europejskim demołagrem. Niczego ich nie nauczyło funkcjonowanie w strukturach unijnych (tak jak nauczyło i wygodnie ustawiło kahał zarządzający Polską). Rząd Victora Orbána zaczął nie tylko demontować postkomunistyczne, a tym samym i eurofilskie struktury w rozkładających się, po rządach Gyurcsaniego i spółki Węgrach, ale czynić i to, co każdy mieniący się narodowym i prawicowym reprezentantem narodu winien czynić – „naprawiać” unię od środka. A jak dobrze wiemy, naprawianie tego zdychającego (miejmy nadzieję w miarę szybko) tworu nowego światowego ładu znaczy po porostu demontowanie go w każdy możliwy sposób, na każdym poziomie jego struktury i w każdym czasie. I Węgry – w przeciwieństwie do Polski – to czynią.

Węgry konsekwentnie wstrząsają, i tak już gwałconym przez sterowane kryzysy, europejskim demołagrem. Niczego ich nie nauczyło funkcjonowanie w strukturach unijnych (tak jak nauczyło i wygodnie ustawiło kahał zarządzający Polską). Rząd Victora Orbána zaczął nie tylko demontować postkomunistyczne, a tym samym i eurofilskie struktury w rozkładających się, po rządach Gyurcsaniego i spółki Węgrach, ale czynić i to, co każdy mieniący się narodowym i prawicowym reprezentantem narodu winien czynić – „naprawiać” unię od środka. A jak dobrze wiemy, naprawianie tego zdychającego (miejmy nadzieję w miarę szybko) tworu nowego światowego ładu znaczy po porostu demontowanie go w każdy możliwy sposób, na każdym poziomie jego struktury i w każdym czasie. I Węgry – w przeciwieństwie do Polski – to czynią.

Pierwszym ciosem dla jewropejskiego demiurga była – podpisana przez prezydenta 25 kwietnia 2011 r., w pierwszą rocznicę zwycięstwa Fideszu w wyborach parlamentarnych – nowa konstytucja węgierska. Weszła ona w życie, zatwierdzona przez węgierski parlament (262 deputowanych głosowało za, 44 było przeciw – głównie z Jobbika, jeden wstrzymał się od głosu), od 1 stycznia 2012 r.

Już preambuła, w której jest inwokacja do Boga (przypomnijmy sobie naszą, wypichconą przez katolewicową „siłę spokoju”), nie zostawiła wątpliwości, co do wymowy ideowej ustawy zasadniczej, jaka wypracowali sobie nasi bratankowie. Nie uznano bowiem ciągłości prawnej pomiędzy Węgierską Republiką Ludową a Węgrami (tj. okresu od 19 marca 1944 r. do 2 maja 1990 r.). Dla nowych Węgier jest to zatem pierwsza (niczym mit założycielski) pisana konstytucją, i taka deklaracja także znalazła się w sformułowaniach ustawy zasadniczej. Od 1 styczni br. W Europie zagościło jakby inne państwo, państwo (miejmy nadzieję) przygotowywane na poważne przekształcenia ustrojowe – obecna nazwa kraju na Nizinie Panońskiej to Węgry (Magyarorsag), a nie Republika Węgierska (Magyar Koztarsasag). "Boże zbaw Węgrów i obdarz ich swymi łaskami" – pierwsze słowa nowej konstytucji, przywołującej hymn węgierski, można od dziś cytować jak zaklęcie mogące unicestwić demoliberalną zmorę toczącą większość krajów i narodów Europy, a także świata.

Na niektóre zapisy konstytucji węgierskiej szczególnie namiętnie zareagowały oblechy z tzw. Amnesty International, tłukący kasę na tzw. prawach człowieka. Jak wiadomo w ich rozumieniu sprowadzają się one do rozpasania aborcyjnego, propagowania tzw. małżeństw pederastycznych czy protestowaniu przeciw zwiększonej opresywności prawa wobec wszelkiej maści bandziorów. Nie do pomyślenia więc jest dla nich usankcjonowanie przez konstytucję kar dożywotniego więzienia bez możliwości zwolnienia warunkowego (a co z karą śmierci drodzy bratankowie; mamy nadzieję, że następne regulacje uwzględnią i tę formę dyscyplinowania społeczeństwa). Towarzysze z Amnesty International są więc głęboko zaniepokojeni także tym, że nowa konstytucja Węgier „narusza europejskie i międzynarodowe standardy praw człowieka” poprzez m.in. zdefiniowanie małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety (pfuj, rozumiemy mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, ale krzyżówki?!), ochronę życia ludzkiego od chwili poczęcia (jak to, chronimy zygoty?), pozostawienie bez protekcji państwa towarzyszy (nad)używających swoich genitaliów tudzież anusów w radosnej symbiozie (przecież dogłębny fisting jest czasem tak trudny technicznie, że nasi milusińscy powinni rzeczywiście być objęci jeszcze dodatkowym ubezpieczeniem) oraz brak jakiejkolwiek ochrony przed „dyskryminacją wynikającą z preferencji seksualnych”  (no właśnie, my też wyrażamy słuszne zaniepokojenie np. brakiem regulacji dotyczących związków z naszymi czworonożnymi przyjaciółmi).

Przy tych, uderzających wszak w najistotniejsze imponderabilia zjednoczonej Europy, reformach jakże skromnie wyglądają, choć także wzbudzają słuszny niepokój elit Pederacji, zapisy w sprawie ograniczenia prerogatyw Trybunału Konstytucyjnego, czy też rozszerzenia uprawnień prezydenta do rozwiązania parlamentu, o ile budżet nie będzie przyjęty do końca marca każdego roku. Są to – miejmy nadzieję, że konsekwentnie będą realizowane – jednoznacznie wskazujące na tę drogę naprawy państwa, którą niezależne Węgry zamierzają podążać. Utwierdza ten styl działania i zmianę funkcji państwa w stosunkach z brukselskim nadzorcą także ograniczenie niezależności banku centralnego, którego rezerwami walutowymi można by – zdaniem Węgrów – spłacić np. część zadłużenia kraju. Jak zresztą zauważają trzeźwi komentatorzy tymi rezerwami spłacane będzie wszak zadłużenie węgierskie, a nie np. greckie czy włoskie (na których spłacenie pójdą za to polskie, jako ekspozytury obcych interesów, rezerwy).

Trzeba mieć świadomość, że stymulowany i stosowany przez centralnych decydentów UE kryzys walutowy w kraju nad Cisą nie do końca jest – jak się wydaje – tylko i wyłącznie prymitywną reakcją unijnych hochsztaplerów na przemiany dokonywane przez rząd Victora Orbána. Wygląda to raczej na sprytny taktycznie, wyprzedzający unik Węgrów (który już wywołał panikę i zawirowanie na światowych rynkach finansowych, zwłaszcza lansowany przez polityków węgierskich chwyt polegający na porównaniu kryzysu węgierskiego do greckiego), spodziewających się bardziej zdecydowanej reakcji brukselskich zarządców i wysługujących się im cieciów (w tym Polski; towarzysze z niektórych ugrupowań już żądają  od rządu deklaracji bratniej pomocy dla błądzących przyjaciół z Budapesztu). Całe to towarzystwo nie konstatuje jednak tego, że deficyt budżetowy na Węgrzech jest jednak o połowę niższy niż ten w Grecji, a ponadto Węgry nie będąc członkiem europejskiej unii walutowej, mogą sobie pozwolić na dewaluację węgierskiego forinta, dzięki czemu mogą tylko zwiększyć atrakcyjność swojego eksportu (trik ekonomiczno-polityczny, o którym nasze tuzy od gospodarki nigdy, zakleszczone w narzuconych schematach, nawet by nie przyśniły). Rozwój gospodarczy Węgier opiera się głównie na eksporcie, zatem niższa wartość waluty tego kraju może sprawić, że węgierski eksport stałby się bardziej konkurencyjny na światowych rynkach. A teraz niech Francja, Niemcy czy inny capo di tutti capi się głowią, jak to się stało, że delegowany na pariasów naród wybija się na niezależność.

Zarówno na swój beztroski sposób leniwi Grecy, jak równie leniwi rządzący Polską impotenci mogą się od Madziarów uczyć z jednej strony jak stopniowo, prowokując politycznie i odwracając uwagę od imponderabiliów ekonomicznych, uniezależnić swój kraj od eurokołochozu, z drugiej zaś jak resetować rodzimych sprzedawczyków i raczej kandydatów na zarządców masy upadłościowej, niż oddanych ojczyźnie politycznych żołnierzy, którzy za judaszowe srebrniki gotowi są przekształcić swój kraj w prowizoryczną spółkę z o.o., a gdy przyjdzie pora to i spuścić ją do wspólnego szamba euroklozetu.

Tylko więc totalna negacja istniejącego europejskiego i wewnętrznego, „rodzimego” systemu politycznego pozwoli przezwyciężyć polityczną bezsiłę i ekonomiczne upokorzenia fundowane niegdyś dumnym krajom przez mafię brukselską. Nie tylko bowiem wszelka współpraca z systemem, ale także opozycja wobec niego, która przecież, było nie było, zakłada jakieś formy dialogu, oznacza jego akceptację, jeśli nawet nie afirmację. Sztandarowym tego przykładem jest polska opozycja parlamentarna, a właściwie jedyna partia opozycyjna, wobec której część obywateli żywiła i żywi nadal jakieś płonne nadzieje, a która i krótkim epizodem rządowym i obecną postawą tylko udowadnia, że tak naprawdę niczym nie różni się od obecnie rządzącej kliki. Może tylko tym, że była to inna klika, ale tak samo gotowa przehandlować istnienie kraju i państwa za brukselskie i lizbońskie miazmaty i twarde finansowe argumenty. Podobnie preferująca „nicnierobienie”, symulowanie działań, np. przy realizacji tzw. projektów (najlepiej z EFS), transferowanie publicznych pieniędzy w kieszenie ekonomicznych hochsztaplerów, czyli wcale nie tak nowej klasy złodziei-kapitalistów, do których nieskrępowanych rządów tak tęsknią nadwiślańscy liberałowie gospodarczy, zarzucający stopniowo uniezależniającym się Węgrom wprowadzenie narodowego socjalizmu. I co z tego, chciałoby się zapytać, natomiast parafrazując klasyka można by tylko na takie dictum zareagować – szkoda narodowej krwi, aby pompować ją w zarządzaną przez demosa latrynę,