A.D.: 20 Kwiecień 2024    |    Dziś świętego (-ej): Agnieszka, Teodor, Czesław

Patriota.pl

 Nie wolno nam zapomnieć: jeśli nie ma osobowego Boga, wszystko jest dozwolone,
jeśli On istnieje, wszystko jest możliwe.
Erik von Kuehnelt-Leddihn, Deklaracja Portlandzka (3)

 
  • Increase font size
  • Default font size
  • Decrease font size
Błąd
  • Nieudane wczytanie danych z kanału informacyjnego.
  • Nieudane wczytanie danych z kanału informacyjnego.

Przewagi elearów polskich, czyli o najlepszym wojsku od Syberii po Lotaryngię - Konie i lisowczycy

Drukuj PDF
Spis treści
Przewagi elearów polskich, czyli o najlepszym wojsku od Syberii po Lotaryngię
Najemnicy
Kozacy lisowscy czy elearowie
Żołnierze wyklęci
Homo lisovianus
Konie i lisowczycy
Zaporożcy i lisowczycy – bliźniacze formacje
Ci, których diabeł się bał…
Rycerze Chrystusa
Lisowczyk w cywilu
Czy Jeździec polski Rembrandta przedstawia lisowczyka?
Podsumowanie, czyli co ma lisowczyk do ułana
Wszystkie strony

Konie i lisowczycy

Z racji taktyki, opartej na gwałtownych szarżach kawaleryjskich, i poruszania się komunikiem (bez wozów taborowych) koń w każdej liczbie znajdował zastosowanie w wojsku lisowskim, toteż szacuje się, że każdy żołnierz prowadził ze sobą około 10 koni – jucznych oraz pod wierzch dla siebie i czeladzi, a na każdą chorągiew przypadały dodatkowo konie sztabowe, wiozące kancelarię, medykamenty itp. „Na co tak wiele koni w wojsku i tak wiele chłopiąt?” – pytali lisowskiego kapelana w roku 1622 dworzanie arcyksięcia Leopolda. Konie stanowiły ulubiony łup ciurów lisowskich i żadne stado nie było przed nimi bezpieczne, łącznie ze sławną stadniną palatyna reńskiego Fryderyka, skrzętnie ukrytą na jednej z wysp Renu, którą na polecenie arcyksięcia Leopolda lisowczycy wytropili, uprowadzili (przepławiając fryzy po kilka między swoimi końmi, nawykłymi do pływania) i dostarczyli dowództwu.

Zgodność wielu relacji wskazuje, że lisowczycy w jakiś sposób selekcjonowali konie do służby. Wymuszał to ich sposób walki, preferujący konie szybkie i wytrzymałe na długie przemarsze (podczas rajdu wokół Moskwy w roku 1615 mieli przemierzać dziennie po 150 km, jeszcze po drodze paląc miasta i zdobywając zamki), a zatem raczej drobne, niż masywne. Tak też są opisywane: "Lisowski zaś ma szkapa marnego jak dudy, a lata jak wrona, choć tak bardzo chudy" – stąd też koń wyobrażony na obrazie Rembrandta Jeździec polski mógłby być zarówno rumakiem lisowskim, jak i koniem trupiobladym z wizji Apokalipsy. Według historyków koń wyselekcjonowany do służby w wojsku lisowskim miał być krzyżówką rasy arabskiej z rodzimą rasą polską: nieco od araba powolniejszy, ale za to wyższy, silniejszy, odporniejszy na zmiany atmosferyczne i złą paszę. Koń taki, odpowiednio ujeżdżony, był chyba najlepszym wierzchowcem bojowym na początku XVII wieku w Europie [Jerzy Teodorczyk, Wojskowość polska w pierwszej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 180].

Popularne wierszyki lisowskie przedstawiają tego konia niemal jako amfibię – czołg, Messerschmitt i U-Boot razem wzięte:

Nie ma tłusty freza, jeno chudy kobył,
To choć go wpaść w błoto, zaraz z niego dobył.
Dziwny to jest kobył: gdy go przyjść do wody,
Pływa jako kaczka, nie zamacza brody.
Kiedy widzi rowy albo jakie płoty,
Skaka bestia w górę bez wszelkich kłopoty.
Sam-go też Lisowski lata nim tak snadnie,
To w górę, to z góry, a nigdy nie spadnie.

Lecz chyba jeszcze więcej, niż ta rymowanka, o stosunku lisowczyków do swych koni mówi pewien wyimek z pamiętnika kapelana Dębołęckiego, który prócz poległych w bitwie ludzi wymienia: „…jeden też koń postrzelony, pana wyniósłszy [z bitwy], tamże na łące prosił o odprawę…” Przypomina się nam tarant Czarnieckiego, przyprowadzony do łoża umierającego hetmana, i deresz pana Paska, od pożegnania którego rozpoczyna się jego słynny pamiętnik:

Nie takieć nasze miało być rozstanie,
Nie z takim żalem ciężkim pożegnanie;
Tyś mię donosić miał jakiej godności,
A ja też ciebie dochować starości.

Kapelan lisowczyków kilka razy wspominał, że dostępne na Zachodzie „frezy”, czyli ciężkie konie rasy fryzyjskiej, nie nadawały się do służby w wojsku lisowskim z powodu małej wytrzymałości („…ciura, gdy mu koń ustanie, freza sobie na kilka mil – bo dalej nie wytrwa – pożyczy…”), co jednak nie znaczy, że nimi pogardzano – wracając z „cesarskiej” wojsko lisowskie było ponoć przedziwnie głośno dalekie, od obfitości kwiczących frezów. Ten kwik zresztą, tak irytujący kapelana, miał doprowadzić do niepowodzenia zasadzki pod Bystrzycą Kłodzką, gdyż fryzy ukrytej w lesie rajtarii zaczęły rżeć na widok nadjeżdżającej dragonii nieprzyjacielskiej, odbierając lisowczykom element zaskoczenia; można tylko przypuszczać, że ćwiczonym lisowskim rumakom nigdy by się coś takiego nie przytrafiło… (akapitowi zatytułowanemu pogardliwie „frezowata zasadzka” przeciwstawia kapelan kolejny pod nazwą „zacna koni elearskich czujność”).

Zamiłowanie lisowczyków do kolekcjonowania koni wzbudziło niepokój ich pułkownika Strojnowskiego, który w kodeksie wydanym dla wojska lisowskiego w Głogowie w roku 1622 zakazuje rekwirowania koni w liczbie większej, „…niż potrzeba do własnych potrzeb: iż to wielką obelgę czyni, gdy jeden kilka kobeł pasmem prowadzi” (pkt 42). Z drugiej strony fakt, że lisowczycy cały swój dobytek wieźli w jukach, znacznie zawężał możliwości rabunku, o jaki notorycznie ich oskarżano, a przynajmniej na taką skalę, jak czyniły to pozostałe wojska cesarskie: „…elearscy tylko szaty, konie, szpady i muszkiety – pisze, zapewne nie bez racji, kapelan Dębołęcki – a Niemcy zaś nie jeno to, ale i woły, krowy, cielęta, kozy, świnie, owce, indyki, kaczki, gęsi itd., nuż kotły, garnce miedziane, okna, misy, talerze różne, konewki, lichtarze, itd…” Takich łupów oczywiście nie dałoby się upakować w jukach na końskim grzbiecie, co nie oznacza, że lisowczycy wcale nie plądrowali – pamiętajmy, że wymuszenia na miejscowej ludności były podstawowym źródłem utrzymania wszystkich ówczesnych wojsk, nie tylko lisowskich, zaś podpalenia podstawową metodą zaprowadzania terroru, który stanowił statutową powinność lisowczyków. Najczęściej powtarzającym się zwrotem ze sprawozdania z wyprawy moskiewskiej w 1615 roku było: „…miastom spalił, a lud wysiekł” – a jeśli pułkownik Lisowski się tym chwalił w liście do Lwa Sapiehy, można przypuszczać, że tego właśnie odeń oczekiwano.

Zaciągając się na „cesarską” w roku 1619 lisowczycy wynegocjowali 15 zł kwartalnego żołdu, jednakże z warunkiem, że im wolno plądrować (jak donosił baron zur Wolckhenstein). Mieli zatem odgórne zezwolenie plądrowania, zagwarantowane w umowie, podobnie jak w roku 1615 w uniwersale mohylewskim. Dotyczyło to głównie żywności i odzieży (aczkolwiek pułkownik Strojnowski i przeciw szatom protestował, wydając swym żołnierzom zakaz noszenia strojów zagranicznych, „…gdyż takowe, prócz polskiego, stroje wstyd wojsku czynią i dla kilku wszystko wojsko za łupieżne poczytane bywa”; pkt 41); natomiast takie zdobycze, jak konie i broń, uchodziły za słusznie się należący łup wojenny, zwłaszcza po udanej potyczce. „A konie, i to zbiwszy pierwej nieprzyjaciela, biorą – pisał kapelan – a Niemcy żadnej rzeczy tak ruchomej, jako i nieruchomej nie przepuszczają, ale wszystko zabierają, co jeno mogą unieść…” Znajduje to poniekąd potwierdzenie w liście innego lisowczyka, Jana Czaplińskiego, spod Chocimia: „…wczoraj Pan Bóg pobłogosławił, że się kilku Turczynów wzięło i zdobycz chędoga dostała, szabel, koni, misiurek. I mnie się też dostało nieco, alem oddał Jmci Panu Hetmanowi…” A jeden z diariuszów chocimskich pod datą 19 września 1621 roku odnotował: „…w nocy lisowczycy na czatę chodzili i trzech Tatarów, tabunów koni, wołów po trosze zdobyli, i ci nas bardzo ratowali”.

Artykuły głogowskie Strojnowskiego były bardzo surowe, karząc nawet takie przewinienia, jak hałasowanie po capstrzyku (pkt 28), picie w rynsztoku (pkt 40), jeżdżenie konno w samej koszuli a tym bardziej nago (pkt 41), czy „nieobyczajne fukanie” na gospodarzy kwater (pkt 39), lecz jeszcze mniej pobłażania dla występków swych podwładnych miał poprzedni dowódca lisowczyków, Jarosz Kleczkowski. Według świadectwa księdza Tobiaszewskiego, zapewne kapelana pułku lisowskiego, osobiście pilnował on dyscypliny, „…iż każdy dwa razy pomyślał, nim się raptu dopuścił, abo i ukradł, co nie jego; nie baczył rodu i splendoru: winnych własnym piernaczem prał… na rogóżce przed namiotem wielkim w obozie kazywał na goły zad bizunów i do sta odliczać. Jedno tedy powiem: honoru chorągwi strzegł, a custodit [upilnował]”. Że nie jest to czyste schlebianie pułkownikowi, potwierdza hetman Żółkiewski, którego trudno podejrzewać o sprzyjanie lisowczykom: w liście z tego czasu (listopad 1619) pisał do króla: „…to świadectwo powinienem im dać, że póki tam przy mnie byli, skromnie się zachowywali, żadnych skarg ni od kogo na nich nie było. Niedopilnowanie porządku w pułku mogło zemścić się na samym dowódcy; za takie właśnie przewinienie został skazany na śmierć pułkownik Jaroszewski, a w wyroku hetman Krzysztof Radziwiłł stwierdza: ilekroć bywał przez mię upomniany, aby ekscesy karał, i ludziom ukrzywdzonym sprawiedliwość czynił, zawżdy mi omylną o swej czułości dawał sprawę upewniając, że tych zbytków tak starszy jako i towarzystwo gardłem przypłacili, co jednak in rei veritate nie było… [Przeto] osądziłem go z władzy mej hetmańskiej na gardło”.

Kończąc temat łupiestwa dodam, że niewiele jest przykładów lisowczyków, którzy by się dorobili wielkiej fortuny na wojowaniu, a nawet gdyby tak było, to i tak zawsze mogli zostać obrabowani po powrocie do kraju (jak to się przydarzyło kapelanowi Dębołęckiemu, który w zajeździe w Głogowie stracił wszystkie cenniejsze rzeczy, jakie przywiózł z zagranicy, łącznie z dwoma zwojami egipskich papirusów), albo też paść ofiarą łowców kaduków, co dosięgło pułkownika Strojnowskiego (który został rozstrzelany przez swych prywatnych oponentów w roku 1626). Zimą 1622 roku podczas spokojnego przekraczania Odry cała jedna rota lisowska została zdradziecko odcięta mostem zwodzonym od pozostałych i napadnięta przez mieszczan. Jak pisał Zimorowic – „…kozak bije, kozaka ubiją też czasem…” Nie tylko na lisowczyków słano pozwy, oni także składali protestacje, jak ta przeciw mieszczanom głogowskim z 21 stycznia 1623 roku (mieszanie mieli napaść i ograbić poczet pułkownika Strojnowskiego, przejeżdżający przez miasto, zabijając jednego z rannych żołnierzy), czy wcześniejsza skarga do hetmana z 28 lipca 1616 roku na okrutne pomordowanie kilku towarzyszy, a pacholików kilkudziesięciu w Czeczersku, co (na razie jeszcze uprzejmie) lisowczycy prosili ukarać urzędowo, inaczej sami podejmą starania, jak by się tej krwi niewinnej zemścić.

Inną sprawą były odwieczne problemy Rzeczpospolitej z wypłatą żołdu, a zdesperowani żołnierze często musieli siłą dochodzić swych praw. Po powrocie ze Słowacji w roku 1619 pieniądze otrzymała tylko część pułku, co doprowadziło do rozłamu wśród chorągwi – te pominięte w wynagrodzeniu zwróciły się ku przemyskim dobrom Jerzego Hommonaya, swego niedawnego hetmana, aby odebrać żołd samodzielnie. Po Cecorze wręcz odmówiono lisowczykom prawa do wypłaty wynagrodzenia, powołując się na kruczki formalne – nie dostali listów przypowiednich od hetmana, a zatem żołd im się nie należał (król jednak zniósł tę decyzję, ogłaszając, że żołdu nie dostaną jedynie dezerterzy, do których lisowczycy się nie zaliczali). Po Chocimiu paru zrozpaczonych lisowczyków słało wręcz do króla listy z prośbą o zapomogę, bo oprócz ran niewiele się dosłużyli, a nawet potracili to, co mieli – zwłaszcza konie, których wiele padło z głodu w trakcie oblężenia. Mimo tego pułk lisowski nie dołączył do konfederacji, jaką zawiązały po tej bitwie inne wojska koronne, by (grabiąc i terroryzując okoliczne dobra) domagać się wyższej pensji, i zadowolił się niewielkim żołdem przyznanym przez króla. Lecz na przyszłość lisowczycy wypracowali bardziej skuteczne rozwiązanie tego problemu: gdy podczas walk ze Szwedami w ujściu Wisły (1626) znowu nastąpiła zapaść w wypłacie żołdu, niespodziewanie przedarli się przez linie nieprzyjaciela i podjechali do Gdańska, by… zaoferować swe usługi Gdańszczanom, wychodząc z założenia, że prędzej doczekają się żołdu od bogatych mieszczan, niż od króla.

Całkiem odmienny stosunek, niż do koni, wykazywali lisowczycy do swoich ciurów. Jeden z nich, pan Czapliński, pisze w liście spod Chocimia, wspominając turecki ostrzał artyleryjski: „…we wszystek obóz nasz biją, a mianowicie w moję kuchnię. Nie idzieć mi wprawdzie o kucharza tak dalece, ale o garnki, bo sam o nie trudno. Wierzę, że im kiedy był nie spełnił [ów kucharz], bo co kula, to się oń oprze, a przecie co ma wisieć, nie utonie… Pomyślmy, ileż więcej żalu poświęcił pan Pasek swemu zabitemu dereszowi!”

Lisowscy ciurowie cieszyli się w Rzeczpospolitej jak najgorszą sławą. Większość skarg kierowanych na lisowczyków dotyczyła właśnie działalności ich ciurów: „…nie tak się ich panowie przecie prędko zwadzą z cudzą rzeczą” – pisał Bartłomiej Zimorowic. To oni mieli splądrować mienie dezerterów spod Cecory, wespół zresztą z Kozakami zaporoskimi, i dokonać pogromu kupców wołoskich pod Chocimiem (również z pomocą innych wojsk). Bartłomiej Zimorowic w wierszu Obyczaje ciurów kozackich kpił z ich cudownych zdolności: „…cuda okrutne robią, a między inszymi ślepe zamki umieją czynić widzącymi”. Zaś anonimowy poeta tak określał ich przedsiębiorczość: „…choćbyś schował w ziemię albo i pod skóry, przecie i to znajdzie ten sk… ciury”. Sam kapelan Dębołęcki, darzący żołnierzy lisowskich daleko posuniętą sympatią, narzeka na ich ciurów: „…kto się jednak chce nimi szczycić, Boże wybaw od nich Eleary, dla nienaruszenia ich sławy starej”. Toteż w kolejnych kodeksach wydawanych dla wojska lisowskiego (kłatowskim z 1622 r. i głogowskim z 1623 r.) ograniczano liczbę ciurów do trzech u jednego pana, to jest masztalerza, wyrostka i kucharza, aby nikt motłochu z sobą niepotrzebnego nie brał, ale tylko zdolną czeladź, a na dobre konie.

Jednak wierszowane epitafium, wystawione przez lisowczyków na mogile ich ciurów poległych pod Humiennem jesienią 1619 roku, prócz łupiestwa, zwraca też uwagę na ich zalety bojowe:

Tu leżą nie (…) Mazurzy, ani Tatarowie,
lecz jacyś niesłychani wydziercy ciurowie.
Kto pójdziesz mimo krzyż i wpodle tych kości,
przyznasz, że tacy ludzie niegodni litości,
więc im się tako stało, że wpadli do dziury,
przecie będą Węgrowie pamiętali ciury.

Nie można bowiem zapominać, że u lisowczyków ciurowie byli nie tylko sługami, lecz stawali do walki ramię w ramię ze swymi panami, uszykowani w „chorągwie ciurowskie” lub „znaki czeladne”. Używano ich do odwracania uwagi nieprzyjaciela podczas oskrzydlania i do wyciągania załogi z szańców w pierwszej fazie manewru „tatarskiego tańca” (jak miało miejsce pod Bystrzycą Kłodzką). Chcąc zdobyć twierdzę bez wsparcia piechoty i artylerii, lisowczycy musieli skłonić załogę do przyjęcia bitwy konnej, a do wywabienia obrońców spoza murów używano ciur, każąc im np. demonstracyjnie zarekwirować stada bydła należące do miasta (i pobić pastuchów), gdy reszta wojska w ukryciu czekała na reakcję załogi (tak zdobyto Wormację). Wiadomo z mowy pułkownika Kleczkowskiego, że podczas jednej z bitew, dla stworzenia pozornej przewagi liczebnej, lisowczycy powsadzali na wolne konie ciurów, każdemu z nich po kilka koni dawszy dla prowadzenia, na których maszkary na kształt chłopów nastrzępione siedziały, aby odwracali uwagę nieprzyjaciela od manewrów głównego wojska. Tak więc ciurowie, choćby z racji swej liczby, stanowili znaczne wsparcie wojska lisowskiego. W manewrze oskrzydlenia z obejściem pod Legnicą brało udział 15 chorągwi ciurowskich i tylko 12 „pańskich”, a że ciurowie bili się nie gorzej, niż ich panowie, potwierdza relacja spod Chocimia z 29 sierpnia 1621 roku: „Tatarowie… do ich szańców przypadli, a ciurowie niebożęta (bo sami elearowie wtenczas w sprawie stali) głowniami się tylko a garnkami odgrzebali. Duńcy [tj. kozacy dońscy], przypadłszy na onę głowienną wojnę, ciury posiłkowali, tak iż spólnie z nimi Tatary odparli”.



 
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama


stat4u